Polityka górą
Oto właśnie kilkanaście milionów Polaków wskazało na kilkadziesiąt tysięcy osób, które z nieskrywaną radością zaczynają się aktualnie urządzać na różnej wysokości i szerokości stołkach w samorządzie terytorialnym.
W drodze swego rodzaju konkursu piękności (wszak sporo postaci, których wizerunki wisiały na płotach czy słupach energetycznych – co by nie mówić – po komputerowym retuszu wyglądało niezwykle kusząco), obsadzonych zostało m.in. blisko 40 tys. stanowisk radnych. Ludzi, którzy przez pięć najbliższych lat będą regularnie radzić w radach i kombinować, jakby tu przychylić nieba obywatelom, którzy postawili krzyżyk przy ich nazwisku. Nie będą tego, rzecz jasna, robić charytatywnie. Miesięczna dieta radnego uzależniona jest od wielkości gminy i waha się w przedziale od blisko 4,3 tys. zł dla samorządów największych, liczących powyżej 100 tys. mieszkańców, do przeszło 2,1 tys. zł dla samorządów najmniejszych.
Ale to jeszcze nic w porównaniu z wybranymi właśnie 1548 wójtami, 822 burmistrzami i 107 prezydentami miast. O ile bowiem radni będą tylko radzić za pieniądze podatników, o tyle ci drudzy (ich miesięczne wynagrodzenie nie może być niższe niż 16 tys. 33 zł) mają jeszcze realny wpływ na obsadzanie rozmaitych synekur związanych – przynajmniej w teorii – z zarządzaniem sektorem publicznym. I tak w wielu urzędach miast, gmin czy powiatów już za chwilę jedni urzędnicy będą wywalani na przysłowiowy bruk, by ich miejsce mogli natychmiast zająć „specjaliści” po różnych wyższych szkołach gotowania wody w czajniku zasilanym energią z odnawialnych źródeł, związani z nowym włodarzem i ugrupowaniem politycznym, do którego się ów przyznaje. A że czasy są trudne, to na dobrze płatnych, niewymagających jakichś szczególnych kwalifikacji stanowiskach, najbliższe 60 miesięcy chętnie spędzą znajomi, przyjaciele czy rodzina niejednego nowo wybranego funkcjonariusza publicznego.
Czemu tak się dzieje? Z bardzo prostej przyczyny. Wybory samorządowe w Polsce są obecnie niezwykle upolitycznione, a urzędy administracji samorządowej stały się swego rodzaju żerowiskiem dla niższej kadry i potencjalnego zaplecza ugrupowań politycznych. Umieszczając w samorządach wielu swoich działaczy, partie przerzucają w ten sposób znaczną część kosztów własnego utrzymania na podatników, którzy są zmuszeni finansować swoich przyszłych „dobroczyńców”. Dlatego też „elity” polityczne coraz agresywniej ingerują w politykę małych ojczyzn. Na poziomie choćby gminnym kandydaci startujący z własnych komitetów nie mogą liczyć na takie poparcie, jak ich konkurenci namaszczeni przez znanych funkcjonariuszy partyjnych, którym z kolei inwestyturę nadali sami prezesi partii.
Dziś wybory lokalne stały się plebiscytem ogólnopolskim. Wróżby pracowni sondażowych, przemówienia liderów największych sił politycznych chwilę po zamknięciu lokali wyborczych, konferencje prasowe, niekończące się analizy partyjnych ekspertów na temat tego, które z ugrupowań odniosło sukces, mogą wzbudzić w obywatelach uzasadnione obawy, czy aby rzeczywiście uczestniczyli w wyborach samorządowych. Nie inaczej było i tym razem. Nie wygrały realne pomysły na rozwiązanie prawdziwych problemów, z jakim borykają się lokalne społeczności. Zwyciężyły propaganda, obłuda i wielka polityka.
Leszek Sawicki