W płomieniach pożogi
Pożar zniszczył całkowicie 80 budynków i cztery częściowo - relacjonowało pismo „Strażak”. „Ponadto spaleniu uległy narzędzia rolnicze, sprzęty domowe, odzież itp. Prowizoryczne obliczenia wykazały, iż straty przekraczają 2 mln zł. Poszkodowanych zostało ogółem 40 użytkowników i właścicieli posesji. 18 rodzin zostało bez dachu nad głową” - czytamy w magazynie Związku Ochotniczych Straży Pożarnych.
Atmosferę tego niezapomnianego lipcowego dnia do dziś pamiętają niektórzy mieszkańcy. – Zapaliło się od ostatniego budynku przy drodze do Orchówka, tuż przy wjeździe na ul. Nadstawną – opowiada urodzona w 1937 r. Irena Wilczyńska. – Ludzie mówili, że jakaś kobieta zostawiła włączone żelazko i pojechała nad jezioro. Tak się zaczęło. Ogień bardzo szybko rozprzestrzenił się i wkrótce płonęły już zabudowania – wyjaśnia. I. Wilczyńska była obok rodzinnego domu na ul. Podzamcze, gdy zauważyła czarne chmury za kościołem św. Ludwika. – Ale dymu nie czułam. Zapytałam osobę przechodzącą w pobliżu: Co się dzieje? Nie ma burzy, a tak czarno? Usłyszałam: Starosiele się pali! Dowiedziałam się, że pożar wybuchł w niedalekiej odległości od kapliczki z figurą Matki Bożej. Na ul. Nadstawnej paliły się domy, pożar objął ul. Mieszczańską (dzisiaj Konopnickiej). Na obecnej ul. Kopernika stodoła stała przy stodole – wszystko płonęło! – wspomina.
Dzień 22 lipca, wolny od pracy, był świętem państwowym. Ojciec pani Ireny, zawodowy murarz, zaplanował zwózkę żyta. Poprosił o pomoc swojego znajomego – Mariana Dejera, a kiedy pracowali w stodole, ktoś podszedł i krzyknął do Dejera: „Co ty wozisz Wilczyńskiemu żyto, kiedy twoja chałupa się pali?!”. Mężczyzna pobiegł do siebie. Jego gospodarstwo pożar objął trochę później niż inne zabudowania, dlatego zdążono powynosić sprzęty na zewnątrz. – Zapamiętałam, że Dejer wyprzągł konie, które zerwały się w popłochu i uciekły w stronę Orchówka. I jeszcze jeden fakt – jego teściowa, która mieszkała obok, przypomniała sobie o skrzyneczce z rublami. Wróciła po nie do domu, ale już z niego nie wyszła. Zginęła – wspomina I. Wilczyńska.
Rozgrzane emocje
Czesława Demczuk, wtedy 15-letnia dziewczyna, mieszkała przy ul. Korolowskiej. Pamięta, że na początku ówczesnej ul. Mieszczańskiej, przy domu z malutkimi oknami, leżało ciało kobiety przykryte płótnem. Była to jedyna ofiara śmiertelna wielkiego pożaru.
– Od dziecka bardzo bałam się ognia i pożarów od pioruna. Dlatego kiedy w 1964 r. zapłonęły całe ulice z domami krytymi strzechą i stodoły ze słomianymi dachami, byłam przerażona – opowiada. – Był tam też rodzinny dom mojego ojca. Budynek był murowany, ale niezależnie od tego tata ratował go, siedząc na dachu. Bardzo to wszyscy przeżywaliśmy. Modliliśmy się, żeby ogień nie dostał się do pojemników z paliwem na ul. 1000-lecia PP. Gdyby tak się stało, miasto spłonęłoby całe. Na wszelki wypadek spakowaliśmy w koce pościel. Na szczęście nie musieliśmy uciekać – wspomina pani Czesława.
Na ratunek
Akcja gaśnicza z udziałem strażaków ochotników zaczęła się z dużym opóźnieniem m.in. z tego powodu, że był to dzień święta państwowego. Poczta była zamknięta i nie można było zadzwonić po pomoc. Udało się jednak powiadomić inne jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej – z Wyryk, Orchówka, Różanki, Sosnowicy i Wisznic. Ogień rozprzestrzeniał się szybko także z powodu suszy, gdyż – jak podaje pismo „Strażak” – „od sześciu tygodni na Włodawę i okolice nie spadła kropla deszczu”. Ponadto silny wiatr wiejący w kierunku miasta przenosił żagwie na duże odległości.
– Pożar rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie. Wiatr przenosił wyrwane ze strzech płonące wiechcie słomy. Widziałem też uciekające zwierzęta, poparzone, osmolone. Widok był straszny – podkreśla Krzysztof Peruta. Wraz z innymi chłopcami pomagał strażakom. – Grupowaliśmy się po kilku, braliśmy sikawki należące do OSP. Wodę trzeba było wypompowywać wężami z rzeki Włodawki – wspomina.
Osoby, które zostały bez dachu nad głową, znalazły schronienie u swoich rodzin, z pomocą pospieszyły także władze miasta, lokując pogorzelców m.in. w budynku szkoły. – W naszym domu przez półtora miesiąca mieszkali ludzie, którzy stracili swój dobytek. W dużym pokoju nie można było wysiedzieć, ponieważ sprzęty, które pogorzelcy zabrali ze sobą, były przesiąknięte dymem. Do dzisiaj czuję ten duszący zapach – opowiada I. Wilczyńska.
Joanna Szubstarska