Nie o zdrowie tu chodzi
Od 1 września wychowanie do życia w rodzinie (WDŻ) zastąpi nowy przedmiot: edukacja zdrowotna. Będzie on realizowany obowiązkowo w klasach IV-VIII szkół podstawowych oraz w I-III liceów ogólnokształcących i techników. O pomyśle jest głośno od samego początku. Szef zespołu, który przygotowywał podstawy programowe do tego przedmiotu, znany z dość liberalnych poglądów seksuolog prof. Zbigniew Izdebski twierdzi, że jego wprowadzenie „to jest przełom, tego nie udawało się przewalczyć od 30 lat”.
„Co w tym złego, że dzieci będą uczyły się o zdrowiu?” – pytają zdezorientowani rodzice. Czytając pobieżnie podstawę, rzeczywiście z pozoru nie ma w niej nic kontrowersyjnego. Jednak zagłębiając się w treść, na usta ciśnie się pytanie, czy o zdrowie tu chodzi? Warto podkreślić, że do prac nad programem nie zostali zaproszeni lekarze pediatrzy, co potwierdziła prezes Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego prof. Teresa Jackowska.
Jaki piękny podstęp
Przedmiot ma zawierać elementy edukacji seksualnej. Podanej – rzecz jasna – z konkretnego punktu widzenia, zgodnego ze światopoglądem nowych ministrów. Rodzice nie będą mieli wpływu na to, w jaki sposób ich dzieciom zostanie przekazana wiedza na temat intymności, płciowości, początku nowego życia, dzieci nienarodzonych, choć zapewne tego ostatniego pojęcia w ogóle w podręcznikach nie będzie, zastąpi je „płód” lub „zarodek”. Nawet media głównego nurtu mówią, że edukacja zdrowotna to przykrywka. W artykule pt. „Jaki piękny podstęp”, który ukazał się na jednym z portali (onet.pl), czytamy o strategii szefowej MEN: „Nowacka sprytnie połączyła edukację seksualną z tematami, o których trudno powiedzieć, że mogą podlegać jakiejś ideologii (…). ...
DY