Rozmaitości
Arch. Grzegorza Świerczewskiego
Arch. Grzegorza Świerczewskiego

Pszczelarz zna swoją wartość

Rozmowa z Grzegorzem Świerczewskim, prezesem Koła Pszczelarzy im. Kazimierza Lewickiego w Łukowie.

Naszej rozmowy nie mogę nie zacząć od pytania o początki Pana zamiłowania do pszczelarstwa…

Zwykle przejmuje się je od rodziców, ale w moim przypadku było zupełnie inaczej. Pochodzę z rodziny, w której nie było żadnych tradycji pszczelarskich. W szkole podstawowej chodziłem do klasy z sąsiadem, którego ojciec miał ule. Kolega ciągle opowiadał mi o pszczołach, ich zwyczajach, korzyściach, jakie przynoszą, i o miodzie. Zrodziło to we mnie taką ciekawość, że kiedy byłem w VIII klasie, pożyczyłem od jego taty książkę pt. „Hodowla pszczół” i przeczytałem ją od deski do deski, a swemu tacie powiedziałem, że bardzo chciałbym mieć ul. Ojciec kupił ul okazyjnie w Siedlcach i przywiózł do Łukowa pociągiem. Wyszykowałem go, przygotowałem ramki, a kilka tygodni później sąsiad przybiegł z informacją, że w Gołaszynie zroiły się komuś pszczoły i można je kupić.

Niewiele myśląc, wsiadłem na motorower i ruszyłem na Gołaszyn. Pszczela rodzina czekała na mnie na drzewie, już w worku. Właściciel popatrzył na mnie i powiedział, że od takiego młodego człowieka nie weźmie pieniędzy. Wróciłem z pszczołami, zadowolony, a wieczorem sąsiad wsypał je do ula. Do dzisiaj pamiętam smak pierwszego, samodzielnie podebranego miodu – był to miód lipowy – który wykręciłem miodarką sąsiada. Z czasem uli zaczęło przybywać.

 

Kończył Pan kursy, doszkalał się?

Moja wiedza pochodzi głównie z książek. O pszczołach przeczytałem ich kilkanaście. Na bieżąco prenumeruję i czytam miesięcznik „Pszczelarstwo”, a posiadam roczniki od 1950 r., i w zimowe wieczory odświeżam swoje wiadomości. Na Akademii Rolniczej w Lublinie studiowałem ogrodnictwo, a przez pół roku jednym z przedmiotów na tym kierunku było pszczelarstwo. Po studiach wróciłem do Łukowa, pobudowałem się w innym miejscu i za zgodą żony powiększyłem pasiekę. Dzisiaj liczy ona ponad 30 rodzin i usytuowana jest w kilku miejscach. Zaczynałem pszczelarzyć na ulu wielkopolskim. Teraz mam ule typu „dadant”.

 

Niektórzy pszczelarze mówią, że o ile technologia hodowli bydła czy trzody chlewnej bardzo się zmieniła, to w przypadku pszczelarstwa nie ma takich zasadniczych zmian.

Nie jest to prawda, chociaż niektórym, zwłaszcza starszym osobom wydaje się, że taki progres w pszczelarstwie nie nastąpił. Na przestrzeni ostatnich 30-40 lat zmieniło się bardzo dużo. Jeszcze w latach 80 pszczoły były bardzo złośliwe, kąśliwe. Dzisiaj takie rodziny zdarzają się rzadko. W ogóle hodowla matek idzie w tę stronę, żeby pszczoły były i łagodne, i miodne. Na sposób prowadzenia gospodarki pasiecznej największy wpływ miało pojawienie się w 1980 r. warrozy – choroby pszczół wywołanej przez pasożyta, którego, niestety, nie można zwalczyć całkowicie. Trzeba było nauczyć się z nim żyć. W środowisku pszczelarskim mówi się, że trzy miesiące w roku pszczoły pracują dla człowieka, a pozostałe dziewięć – pszczelarz pracuje dla pszczół. I dokładnie tak wygląda „chodzenie przy pszczołach”.

 

Oprócz chodzenia przy pszczołach zajmuje się Pan też – z racji swojej funkcji – chodzeniem przy pszczelarzach…

Prezesem Koła Pszczelarzy jestem od siedmiu lat. W 2009 r. włączyłem się w przygotowanie Święta Miodów Ziemi Łukowskiej, które wtedy zorganizowaliśmy w Ławkach po raz pierwszy. Od tej pory zacząłem bardziej udzielać się w tym środowisku. Tak naprawdę jest to praca zespołowa, obowiązki spoczywają na całym zarządzie, ale najwięcej na skarbniku koła, którego rolą jest rozliczanie różnego rodzaju działań.

Szacuję, że na terenie powiatu łukowskiego mamy ok. 300 pszczelarzy. Do naszego koła należy 97 osób, inni – do kół w Siedlcach, Rykach czy Radzyniu Podlaskim, a część jest niezrzeszona. Zdecydowana większość pszczelarzy to mężczyźni. Wspierają nas w tej pracy żony – bez ich pomocy byłoby bardzo trudno, dlatego należą się im wielkie podziękowania. Mamy też w kole trzy panie, które cały ciężar prowadzenia pasieki dźwigają na swoich barkach.

 

Przynależność do zrzeszenia opłaca się pszczelarzom?

Przede wszystkim pozwala na dokształcanie poprzez udział w kursach organizowanych z myślą o nich. Umożliwia też częstsze kontakty między pszczelarzami i wymianę doświadczeń, co jest w tym fachu nieocenione. O pszczołach mogą opowiadać godzinami… Kolejny plus to ułatwienia w korzystaniu z pomocy państwa: dotacji na wymianę matek, na leki przeciwko warrozie czy na sprzęt pszczelarski. Dzisiaj taką dotację można też pozyskać indywidualnie przez ARMiR, ale zauważyłem, że pszczelarze wolą jednak załatwiać te sprawy przez koło.

 

Dość długo pszczelarze czuli się grupą pomijaną przy rozdziale unijnych środków. Czy dzisiaj skala pomocy jest satysfakcjonująca?

Sumarycznie myślę, że tak. Ale w poprzednich latach były to środki w większości krajowe. Pszczelarze zyskują np. zwrot 50% kwoty wydanej na nowy sprzęt. Wydaje mi się, że większość już z tej możliwości skorzystała, dzięki czemu poziom usprzętowienia pszczelarzy wzrósł bardzo – a przez to jakość pracy. Sam jestem tego przykładem; kiedy kupiłem miodarkę elektryczną – wieloplastrową, z podgrzewanym dnem, a wcześniej pracowaliśmy na miodarce ręcznej, po pierwszym wykręcaniu miodu moja żona stwierdziła: „czemu tak późno?”. Bo nowoczesny sprzęt naprawdę usprawnia pracę. Takich nowinek jest na rynku sporo: kremownice do miodu, topiarki do wosku, wózki pasieczne, wagi pasieczne codziennie przysyłające SMS-y o ciężarze ula oraz ule. Przekonujemy się do nich często w ten sposób, że podglądamy pracę kolegów. Jeśli zechce nam się chcieć, to można coś poprawić i dokupić.

 

Czy pszczelarze czują się docenieni – choćby z tego względu, że to pośrednio od nich zależy wysokość plonów?

Myślę, że znają swoją wartość. Wiedzą, że to, co robią, jest ważne dla przyrody i przyrodzie potrzebne. Nie mamy tutaj wielkich oczekiwań. W ogóle jeśli ktoś nastawia się na hodowlę pszczół tylko z myślą o zarobku, gorzko się rozczaruje. Można powiedzieć, że zysk ze sprzedaży miodu to taki zwrot kosztów, bo przecież musimy wyłożyć je choćby na wyjazdy związane ze szkoleniami, dojazdy do pasieki czy transport uli w okresie np. kwitnienia rzepaku.

Prace pszczelarskie są bardzo wymagające. Muszą być zrobione terminowo i dokładnie – nie ma mowy o fuszerce, bo to się zemści. Idąc do pracy przy ulach, stajemy się częścią naturalnego świata, tutaj trochę dzikiego i żądleniem broniącego swych tajemnic. Trzeba odciąć się od wszystkiego, ale właśnie to pozwala na odstresowanie, co jest nam wszystkim bardzo potrzebne. Satysfakcję daje też świadomość, że dajemy ludziom niepowtarzalne produkty lecznicze: miód i inne. Pomagamy w odzyskiwaniu zdrowia. Dzisiaj nie mówi się, że miód jest lekarstwem, ale jeszcze w okresie II wojny światowej miodem leczono ludzi w szpitalach.

 

Nasz rynek zalewa miód z Chin i Ukrainy. Jak sobie z tym radzicie?

Rodzi to wiele pytań. Bo miód z Chin, który według naukowców można zrobić bez pszczoły, na pierwszy rzut oka jest nie do rozróżnienia od prawdziwego. Z kolei ukraińscy pszczelarze stosują środki lecznicze dla pszczół, które u nas nie są dopuszczone do użycia. Polski miód jest zdrowy. To w przeważającej mierze miód nektarowy, z pyłkami naszych rodzimych gatunków roślin, zawierający witaminy, mikroelementy, aminokwasy, flawonoidy i całą masę innych dobrodziejstw. My pozyskujemy dla swoich bliskich i znajomych produkty pszczele najwyższej jakości. Ludzie sami muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, jaki miód chcą jeść.

 

Dziękuję za rozmowę.

LI