Patrioci w natarciu
Słuchając naszych wybrańców narodu, wydaje się, że obie strony sporu konsekwentnie pozostają zgodne w jednej sprawie. Mianowicie - w zależności od tego, o co parlamentarzyści toczą spór - druga, mająca odmienne zdanie połowa sali zawsze zostaje uznana za agenturę Putina. Niewykluczone, że jest w tym sporo racji. A skoro mamy tyluż zdrajców, co i patriotów, to doprawdy idzie zwariować lub pogubić się kto z kim i co z czym. Nie inaczej jest w przypadku przeszło 40 osób, które zdołały zarejestrować komitet wyborczy kandydata na prezydenta Polski.
Co prawda wiele z nich odpadnie w przedbiegach, nie będąc w stanie zebrać co najmniej 100 tys. wymaganych przez Państwową Komisję Wyborczą podpisów poparcia, jednak niewykluczone, że blisko połowie ta sztuka się uda. Tym bardziej że jest już zarejestrowanych kilku pewniaków, w tym jeden nieposiadający jakiegokolwiek zaplecza politycznego, któremu dobrzy ludzie listy z podpisami poparcia, numerami PESEL i adresami zamieszkania wysyłali pocztą, a nawet przynosili w reklamówkach do domu.
Tymczasem do wyborów coraz bliżej. I choć – co nieustannie powtarzają wszystkie strony – będzie to epokowe głosowanie, kampania wciąż jest nijaka. Częściej słyszymy dyskusje o tym, czy kandydaci na prezydenta Polski umieją usmażyć jajecznicę niż o ich realnych pomysłach na zapobieganie choćby galopującemu dziś wzrostowi cen taniej zielonej energii elektrycznej, gazu czy żywności.
Choć z drugiej strony, jeśli nawet kampania przebiegałaby w iście merytoryczny sposób, nic nie wskazuje na to, aby na obecnym etapie demokratycznego polsko-polskiego sporu miała jakiś wpływ na ostateczny wynik. Dziś szanse panów Trzaskowskiego i Nawrockiego na zostanie głową państwa wciąż wynoszą tyle samo i nie zmieni się to do ostatniej chwili przed drugą turą wyborów. Stąd celem spotkań kandydatów z wyborcami czy szeroko pojętej publicystyki w zaprzyjaźnionych mediach nie jest promocja kandydata wśród nowych wyborców. One są tylko po to, by obywatelom uchodzącym za twardy elektorat nie przyszło czasem na myśl nie stawić się w dniu głosowania przy urnie albo postawić krzyżyk przy innym nazwisku.
W ostatnich dniach nasza spolaryzowana kampania wkroczyła w najgłupszy etap. Etap debat o debatach oraz pojedynków na marsze. I tu – podobnie jak przed wszystkimi dotychczasowymi wyborami – publicznymi polemikami zupełnie nie są zainteresowani kandydaci mający dobrą pozycję sondażową. Co innego ci, których nazwiska nie są znane szerszej publiczności, albo tacy, jak choćby Szymon Hołownia, którzy spadli z piedestału i dawno przestali być półbogami.
Po kilkunastu godzinach pyskówek i starć, gdy pewnym stało się, że póki co do żadnej debaty nie dojdzie, głos w dyskusji zabrał Jarosław Kaczyński. Z jego wypowiedzi jasno wynikało, że wszystkich i tak – nawet z pralką na ramieniu – przegoni popierany przez PiS kandydat obywatelski. W tej sytuacji prezes głównej partii opozycyjnej wezwał wszystkich patriotów do uczestnictwa w zaplanowanym na 12 kwietnia w Warszawie marszu z okazji m.in. 1000-lecia Królestwa Polskiego. Po chwili pomysł prezesa PiS-u podchwycił Donald Tusk i na 11 maja wyznaczył termin kolejnego marszu patriotów. Tak, tak – człowiek, dla którego „polskość to nienormalnośc” też postanowił zostać patriotą. Ponieważ obydwa marsze skończą się – jak zawsze – podziałem na prawdziwych Polaków oraz sługusów Putina i Berlina, ja mimo wszystko zachęcam do udziału w marszach zaplanowanych na 18 maja i 1 czerwca. Marszach do urn, które jako jedyne realnie wpłyną na dalsze losy kraju z bogatą, wielowiekową historią.
Leszek Sawicki