Komentarze
Złote ramy dzieciństwa

Złote ramy dzieciństwa

Ewa Szelburg-Zarembina i „Wesołe historie” - a wśród nich „Bajka o gęsim Jaju, raku Nieboraku, kogucie Piejaku, kaczce Kwaczce, kocie Mruczku i psie Kruczku” plus „O kurce Złotopiórce i kogutku Szałaputku” to ciągle żywe wspomnienie moich najpierwszych lektur.

Historia o bohaterskiej, choć bardzo niepozornej gromadce, która nie tylko pokonuje paskudnych rabusiów i przejmuje skradzione przez nich skarby, ale też rozdaje je ubogim mieszkańcom wioski, nie chce opuścić mojej głowy. Albo raczej - pal licho egzaltację! - mojego serca. „Kic-kic-kic! Klap-klap-klap! Człap-człap-człap! Szlap-szlap-szlap! Tur-tur-tur! Wędruje gęsie Jaje z rakiem Nieborakiem, z kogutem Piejakiem, kaczką Kwaczką, z kotkiem Mruczkiem.

Idą-idą, idą-idą, idą-idą, idą-idą, idą-idą… Spotkali pieska Kruczka”. To była szansa na świetny trening pamięciowy, na konkurs, kto bez jakiejkolwiek zmyłki potrafi zarówno sposób poruszania się, jak i kolejność bohaterów przywołać. Podobnie jak przy historii o roztropnej kurce Złotopiórce i łakomym kogutku Szałaputku. Ile że ta kurka się natrudzić musiała, ile dobrej woli wykazać, żeby Szałaputka od niechybnej śmierci na skutek zbyt łapczywego jedzenia wyratować. Gdzie ona nie była, kogo nie prosiła… „Dziadu, dziadu, daj mąki! Komu mąki? Babie mąki, żeby baba dała chleba. Komu chleba? Kosiarzowi chleba, żeby kosiarz dał siana. Komu siana? Krowie siana, żeby krowa dała mleka. Komu mleka? Lipie mleka, żeby lipa dała łyka. Komu łyka? Dębowi łyka, żeby dąb dał żołądź. Komu żołądź? Pannom żołądź, żeby panny dały wieniec. Komu wieniec? Morzu wieniec, żeby morze dało wody. Komu wody? Kogucikowi Szałaputkowi, bo kogutek Szałaputek jak nieżywy, wpadł w pokrzywy, ledwie tchnie, zdychać chce!”.

Przy okazji ważnego dla dzieci trenowania pamięci obie historyjki dyskretnie uczyły (i uczą – gdyby tylko ktoś chciał je poczytać!) przyjaźni, poświęcenia, wspólnoty.

W złote ramy oprawiłam też inne zdarzenia z dzieciństwa. Jako jedyna dziewczyna w sąsiedzkim towarzystwie dobijałam się do gromadki niekoniecznie przyjaznych mi chłopaków. Jednakowoż moje wykraczające poza okoliczną średnią skłonności do donosicielstwa plus negocjacyjny zmysł od czasu do czasu dawały mi szansę uczestniczenia w zawodach w cymbergaja, w noża, w wywołuję, wywołuję wojnę światową. Co, niestety, miało to swoje tragiczne następstwa w moim postrzeganiu rzeczywistości. W konsekwencji bowiem nasiąknięcia męskim wzorcem pierwszą podarowaną mi lalę potraktowałam młotkiem, co poskutkowało brakiem kolejnych przypisanych dziewczynkom prezentów. Stanie na bramce w meczach piłki nożnej niemal przypłaciłam życiem, kiedy starszy o kilka lat napastnik posłał mi piłkę między oczy (ale gola nie było!, a za otrzymaną rekompensatę w kwocie 70 gr – lizak kosztował 50 gr – obiecałam nie poskarżyć się rodzicom na opiekującego się mną brata). Jeśli dodać do powyższych zajęć slalomy w pobliskim lesie na uszykowanych przez ojca nartach i ślizgawki na nie za mocno zamarzniętym stawie, to za bardzo bezpiecznie nie było. Ale jak ciekawie!

Anna Wolańska