
Wołanie ciszy
Na początek fragment rozmowy z sali szpitalnej. Na jednym z oddziałów leżał stary, schorowany człowiek. Nowotwór - właściwie ostatnie jego stadium. Przerzuty. Na twarzy widoczne zmęczenie chorobą - i chyba też życiem, które wymalowało na niej głębokie bruzdy. Chciał je domknąć, oddać komuś ciężar tajemnic, które od lat niósł w bolącej samotności.
Mężczyzna umówił się na rozmowę z kapelanem. Kapłan przyszedł na określoną godzinę. „Proszę księdza, zanim zaczniemy rozmowę, mam pytanie: czy ksiądz też ma taki helikopterek na czubku głowy? Tzn. gdy zaczniemy rozmawiać, po pół godzinie powie ksiądz, że musi biec dalej, że nie ma czasu, że tyle spraw, telefon dzwonił już siedem razy… Bo jeśli tak, nie ma sensu, abyśmy tę rozmowę zaczynali”. Ksiądz został na dłużej. Lekarze, pielęgniarki zaglądający do sali szpitalnej, widzieli dwóch mężczyzn pochylonych w swoją stronę, cichutko szepczących do siebie przez blisko trzy godziny. Rozmowa zakończyła się spowiedzią. Pan Wacław zmarł dwa dni później.
Czasem ktoś pyta, jako to jest być kapelanem w hospicjum? Obcować na co dzień z cierpieniem? Co jest najtrudniejsze? Dla mnie najtrudniejsza na początku – paradoksalnie – nie była nawet bezradność w obcowaniu z nieuniknionym, z pytaniami bez odpowiedzi, ale pozbycie się tego „helikoptera na czubku głowy”. Jakiegoś wewnętrznie zakodowanego przymusu pośpiechu, powierzchowności, kompulsywności biegu bez wytchnienia. ...