A może tak Panu Bogu podziękować?
W mediach zawrzało, na portalach społecznościowych komentarze rozpaliły serwery do białości, a wielu wierzących z bólem przyjmowało zachowanie się owego już eksduchownego. Rzeczywiście, fakt ten jest bolesny dla wspólnoty Kościoła, ale przecież nie jest w ostatnich latach niczym nowym. Można przecież wspomnieć księdza Charamsę, który wybrał życie u boku swojego hiszpańskiego „partnera”. Odejścia kapłanów ze stanu duchownego zdarzały się i w poprzednich latach i wiekach, słabość ludzka bowiem nie jest uzależniona od chwili czy epoki. Oczywiście, za każdym razem jest to doskonała okazja do piętnowania samego Kościoła, lecz - jak pisał w swoim „Lamparcie” Giuseppe Tomasi di Lampedusa - największymi krytykami Kościoła, którzy przypisują sobie prawo do pierwszeństwa w tych zawodach, są niedoszli duchowni. Niedoszli lub przeszli.
Obserwujący aktywność byłego księdza Kachnowicza na portalach społecznościowych mogą zauważyć, utkaną delikatnym jedwabiem wynurzeń spod serca, dokładną krytykę Kościoła i jego nauczania, w niczym nieodbiegającą od tej, jaka płynie ze strony zaciekłych jego wrogów (nie tylko z „mniejszości seksualnych”). Powstaje oczywiście pytanie, co do tego czasu głosił ów ksiądz, gdy jeszcze sprawował funkcję duszpasterską. Czy tamte słowa uznawał za kłamstwo, czy też teraz nie do końca mówi prawdę? Trudno jest więc przyjmować słowa jego wytłumaczenia dla podjętej przezeń decyzji za prawdziwe. A jednak jest i w nich pewna prawda, ujawniająca skrywaną rzeczywistość.
Zielone światło
Opisując swoje dojście do kapłaństwa, wspomina on bowiem o rozmowie z ojcem duchownym, któremu wyznał przed święceniami, iż odczuwa skłonności homoseksualne. Wedle relacji Łukasza Kachnowicza, wspomniany duchowny miał powiedzieć mu, iż ma „zielone światło” do przyjęcia święceń. I to w czasie, gdy obowiązywały przepisy papieskie o niedopuszczaniu do święceń osób odczuwających podobne skłonności. Być może jest to konfabulacja eksduchownego, bo przecież nikt nie jest w stanie sprawdzić wiarygodności jego twierdzeń, a – jak wspomniałem wyżej – jego własna wiarygodność stoi pod znakiem zapytania. Przyjmując jednak, jako hipotezę, owe słowa za prawdziwe, można wysnuć przynajmniej trzy tezy. Po pierwsze, ów ojciec duchowny nie do końca rozeznał sytuację kandydata do święceń, uznając jego wyznanie za przejaw skrupułów bądź niezrozumienia własnej psychiki. Po drugie, można przyjąć, że nie widział w tych skłonnościach nic złego, bo być może sam podobne odczuwał. Po trzecie wreszcie, można domniemywać, biorąc pod uwagę felietonistyczną działalność niektórych kapłanów tejże diecezji, iż mamy do czynienia z ukrytą formą bojkotu nauczania papieskiego i karności kościelnej. Mówiąc krótko: mamy do czynienia z głupotą, dewiacją lub niegodziwością. Niezależnie, którą opcję wybierzemy, jedno jest pewne: zielone światło otrzymał diabeł, a nie człowiek. I to trzeba uznać za niezwykle pożyteczne dla Kościoła.
Tęczowy danse macabre
Istotą tzw. homolobby w Kościele jest jego nie tyle jawny, ile raczej ukryty charakter. Dokonujące się pod jego wpływem zmiany w podejściu do niektórych tematów, czy nawet retusze już nie tylko delikatne w nauczaniu moralnym Kościoła, bazują właśnie na zakulisowym działaniu lawendowego bractwa. Działaniu na tyle niedostrzegalnym bądź niezbyt możliwym do opartego na twardych dowodach ujawnienia, że dla większości dzisiejszych ludzi są one raczej podążaniem za „duchem współczesności”, aniżeli dokonywanym przekształcaniem Kościoła. Diabeł z natury jest mistrzem drugiego planu i steruje raczej z tylnego siedzenia. Tym, co najbardziej mu przeszkadza, jest ludzka wyrywność. I właśnie w przypadku wspomnianego eksduchownego do tego doszło. Ujawnił nie tylko to, co nim kierowało, lecz uchylił również rąbka zakulisowych działań w przeobrażaniu katolickiej nauki i karności kościelnej. Podobnie zresztą jak w czasie parad w Pradze czy Berlinie udało się w tzw. opcji homoseksualnej zauważyć propagandę pedofilską, chcącą za pomocą ulotek „zmiękczyć” społeczeństwo, by już niedługo uznać także i ich za „ciemiężoną mniejszość”. Wydaje się więc, iż Łukasz Kachnowicz zadziałał jak oślica Balaama, która nie chcąc, pokazała prawdę. I za to raczej winniśmy Panu Bogu wdzięczność. Opanowujący już niejedno środowisko w naszym kraju tęczowy danse macabre choć na chwilę może zostanie powstrzymany. Ale powodów do wdzięczności jest trochę więcej
Bez mętnocienia
Jedynym sposobem na wierność Bogu w Kościele jest ciągłe oczyszczanie wspólnoty wierzących z tych, którym nie po drodze z Prawdą. Nie jest to przekreślanie człowieka, ale ochrona Prawdy i wspólnoty oraz danie możliwości odłączonemu na dojście do Prawdy. Istotą zaś prawdy jest zawsze zerojedynkowość. Albo coś jest prawdą, albo nią nie jest. Najgorszym stanem Kościoła byłoby hodowanie półprawd lub postępowań niezgodnych z prawdą. Ten stan oczyszczenia winien dotyczyć jednak nie tylko samego eksduchownego, ale również i tych, którzy skalali się głupotą, dewiacją lub niegodziwością. Sytuacja po odejściu księdza w diecezji lubelskiej winna nie tyle stać się powodem do utyskiwania na słabość ludzką, ile raczej punktem wyjścia dla działań oczyszczających do końca wspólnotę wierzących. Owszem, to jest pole do działania odpowiedniej władzy diecezjalnej, której nie powinno zabraknąć determinacji, tak jak zabrakło jej w przypadku pracującego w diecezji łódzkiej ks. Lemańskiego, dominikańsko-jezuickich celebrytów: o. Gużyńskiego i o. Kramera. Swego czasu papież Leon XIII w jednej ze swoich encyklik napisał, iż „ludzie prawdą wyzwoleni, przez prawdę będą utrzymani w wolności”. Jedno jest pewne, iż głaszcząc lawendowego potwora we własnych szeregach, nie ugramy niczego w tym, co jest zadaniem wierzących. Co najwyżej kupimy sobie pełen pogardy spokój chwilowy. A to jest domena trupa, a nie żywego organizmu.
Ks. Jacek Świątek