A potem może i mój kraj…
Ta dynamika sprawia, że to, co zapisuje się w poniedziałek, już w czwartek może być zdeprecjonowane. A taki jest cykl wydawniczy pisma, którego egzemplarz trzymają Państwo w swoich rękach. Mimo to nie mogę przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszych wschodnich sąsiadów. Wydarzenia na Ukrainie, potężna demonstracja na głównym placu Kijowa – Majdanie, zajmowanie przez manifestantów pomieszczeń organizacji przyrządowych, atak Berkutu (odpowiednik dawnego PRL-owskiego ZOMO) na prounijnych demonstrantów, w tym pobicie niezależnych zachodnich dziennikarzy (lecz o nich mniej się martwię niż o masakrowanie kobiet i dzieci), wściekłość dyplomacji rosyjskiej na te wydarzenia połączona ze słabością reakcji unijnych dygnitarzy (gdzież jakiekolwiek oświadczenie szefa Komisji Europejskiej), to wystarczający asumpt do tego, by parę słów skreślić na ten temat. Nie kieruje mną chęć wykazania się w ramach „gorącego newsu”, lecz raczej pokazania tego, czego wcześniej nie chcieli pokazać inni, zapewne z pobudek ideologicznych. Znamiona polityki Federacji Rosyjskiej, dążącej do odbudowania dawnej radzieckiej strefy wpływów, jako żywo ukazały się w tym, co obecnie dzieje się na Ukrainie. I tego my – Polacy – najbardziej winniśmy się lękać.
Spal wspomnienia
Proces wyrzucania z pamięci zbiorowej czasu kadencji prezydenckiej śp. Lecha Kaczyńskiego wydaje się (przynajmniej w mediach) odnosić jakiś skutek. Spośród mainstreamowych dziennikarzy zaledwie jeden (chyba Konrad Piasecki) zwrócił uwagę na podobieństwo pomiędzy obecnością Jarosława Kaczyńskiego na kijowskim Majdanie z działaniami podjętymi przez jego brata, Lecha, który zorganizował wyjazd do atakowanej przez Rosję Gruzji. Większość stacji telewizyjnych, zapewne zgodnie z wytycznymi politbiura najoświeceńszego, postanowiła zakryć wystąpienie lidera polskiej opozycji różnymi dywagacjami i dyskusjami. Jednakże nawet i ten jedyny sprawiedliwy przeszedł ponad słowami, które w Tbilisi wypowiedział nieżyjący polski prezydent. A wskazał on pewną linię działania Moskwy, która wydaje się dzisiaj ziszczać. Ta linia zawarta jest w słowach: „dzisiaj Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze kraje nadbałtyckie, a potem może i mój kraj…”. I chociaż pomiędzy tamtą manifestacją a dzisiejszymi wydarzeniami w Kijowie minęło pięć i pół roku, to jednak wydaje się, iż w działaniach politycznych doraźność jest najmniej ważna, a liczy się konsekwencja i skuteczność. Niestety, choć o polityce zagranicznej Federacji Rosyjskiej można powiedzieć, że trzyma się tego wzorca, o tyle o polskich działaniach i poczynaniach stwierdzić tego nie można. Dzisiaj jak na dłoni wychodzą zaniechania polskiej dyplomacji, która w imię wewnętrznych rozgrywek partyjnych odrzuciła odbudowywaną przez Lecha Kaczyńskiego ideę międzymorza jako zasadniczą dla działań polskich na Wschodzie. Donald Tusk wolał brylować na salonach europejskich, Radosław Sikorski wzywał Niemcy do przejmowania inicjatywy i władzy w strukturach europejskich, a Bronisław Komorowski nie widział potrzeby angażowania się w sprawy Gruzji. Dzisiaj – w momencie zasadniczym dla zaznaczania strefy wpływów rosyjskich – polski premier znajduje czas na układanie klocków o wdzięcznej nazwie „Wściekłe ptaki”, minister polskiej dyplomacji wytęża się w głupawych wpisach na Twitterze, a polski prezydent ma zamiar telefonicznie łączyć się z Wiktorem Janukowyczem – promotorem wiązania Ukrainy z Rosją (wystarczy tylko wspomnieć jego kampanię wyborczą i hasła Partii Regionów). Tymczasem zarysowana przez śp. Lecha Kaczyńskiego linia działania rosyjskiej (czy raczej postradzieckiej) dyplomacji zaczyna przypominać odliczanie przed wybuchem.
Choć na całym świecie wojna…
Problem niezrozumienia polskich interesów na Wschodzie dotyka jednak nie tylko czynniki polityczne w naszym kraju. Szerzona po tragedii smoleńskiej propaganda „unicztożenia pamięci”, nazwana delikatnie przemysłem pogardy, dość skutecznie sprawiła, że i w społeczeństwie (przynajmniej internetowym, choć mam wrażenie, że również i w propagandzie szeptanej) zaangażowanie Polski w sprawę Ukrainy nie znajduje należytego oddźwięku, a raczej spotyka się z reakcjami negatywnymi. Co ciekawsze, wypisywane i wypowiadanie komentarze łączy jeden refren: po cóż wtrącać się w sprawy Ukrainy, przecież w Polsce mamy i tak wiele spraw do załatwienia, a drażnienie Rosji nie wyjdzie nam na dobre w sprawach gospodarczych, przez co nie będziemy mogli pławić się w luksusach. Ocenianie sprawy Ukrainy z perspektywy żołądka i niezbyt chlubnego zakończenia układu pokarmowego jest dominujące. Nikt jednak nie zadaje pytania, czy zwycięstwo polityki rosyjskiej przyniesie nam dobrobyt i spokojność życia? Zwycięstwo dojutrkowatości w polskiej mentalności jest chyba faktem. Tymczasem nikt nie zauważa interesów Polski związanych z włączeniem Ukrainy w struktury Unii Europejskiej. Może właśnie dlatego, że są one długofalowe i wymagają konsekwencji w działaniu polskiej dyplomacji. Zaistnienie tego kraju w ramach UE jest dla Polski korzystne z dwóch zasadniczych powodów. Z jednej strony nie jesteśmy już buforem europejskim wobec Rosji, a zatem nie jesteśmy już krajem, który się poświęca na początku. Z drugiej zaś strony słowiańskość Ukrainy oraz uczenie się przez nią sposobów aktywności na forum europejskim daje dobry asumpt do reorganizacji tejże struktury w pożądanym przez Polskę kierunku federacyjnym, a nie superpaństwa. Ścisłe jądro europejskie (władcza Germania, homolubna Francja i eutanazyjny trójkąt Beneluxu) może być wzięty w kleszcze z jednej strony brytyjskie, z drugiej strony słowiańsko-wschodnioeuropejskie. Ale to może dostrzec intelekt, a nie żołądek czy pupa.
Choćby na smokach wojska latające…
Polityka zagraniczna nie zna pojęcia nieskończoności. Zmienność sojuszów związana jest zawsze z umiejętnością szybkich reakcji na dziejące się wydarzenia. Ale powinna ona znać pojęcie celu. Ten niezmiennym być może i musi. Zawsze celem tym jest niepodległość i suwerenność kraju. Warto więc w kontekście wydarzeń kijowskich wspomnieć słowa z przemówienia śp. Lecha Kaczyńskiego w stolicy Gruzji: „Jesteśmy po to, żeby podjąć walkę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nasi sąsiedzi z północy, ze wschodu pokazali twarz, którą znamy od setek lat. Ci sąsiedzi uważają, że narody wokół nich powinny im podlegać. My mówimy NIE! Ten kraj to Rosja, która uważa, że dawne czasy upadłego niecałe dwadzieścia lat temu imperium wracają, że znów dominacja będzie cechą tego regionu. Nie będzie! Te czasy się skończyły raz na zawsze. Nie na dwadzieścia, trzydzieści czy pięćdziesiąt lat”. To chyba dobre memento dla wszelkiej maści malkontentów i słabeuszowych koniunkturalistów polskiej polityki.
Ks. Jacek Świątek