A taki był ładny, amerykański…
Zastosowany w tytule fragment epopei o Pawlakach i Kargulach odnosi się wprawdzie do konia podarowanego w ramach pomocy międzynarodowej, ale poprzez wejście w świat polskiej mowy odnosić się może właśnie do wszystkiego, co zaplanowane jako świetlana przyszłość nagle okazuje się spaloną na panewce mrzonką. Szczególnie bolesną, gdy zadawać by się mogło, iż zainwestowane wysiłki miały dać fenomenalny sukces, a okazały się zwykłym przeinwestowaniem. Pierwszy z brzegu to przykład pewnej gwiazdki telewizyjnej, co to rozstawszy się z jedną stacją postanowiła, iż jej zwycięstwo w programie konkurencyjnego nadawcy będzie pokazem siły i zemstą na dotychczasowym pracodawcy. Plany pokrzyżowało oczywiście głosowanie widzów, którzy jakoś nie pojęli owego detalicznie określonego planu i wyrazili swoje zdanie nie tak, jak decydenci postanowili.
Wspomniana prezenterka wyleciała z poprzedniej pracy z wielkim hukiem, przy okazji robiąc z siebie ofiarę systemu jednego z prezesów i jednej z partii. Szlochom i żalom nie było końca, gdyż jej uciemiężenie, związane zapewne z wielkością pensji, w celebryckich oczach jawiło się jak atak czarnej sotni na niewinną ofiarę. Konkurencyjna stacja postawiła widać upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony pogrążyć konkurencję w podejmowanych tam decyzjach, z drugiej zaś pokazać siebie jako odkrywcę talentów niszczonych na polityczne zlecenie. Komplementowana przez jury, wynoszona pod niebiosa przez prowadzących gwiazdka szła w górę niczym rakieta. W finale jednak okazało się, że przegrała z młodym kucharzem, którego cokolwiek więcej pokochała publiczność. Na marginesie trzeba jednak powiedzieć, że w dobie komunikacji medialnej nie do końca ufam tzw. sondażom i głosowaniom internetowo-esemesowym. Najlepszy przykładem są głosowania w przypadku konkursu piosenki Eurowizji (dorosłych, a nie dzieci), w których wykasowano całkowicie tzw. profesjonalne jury, a działania zakulisowe poszczególnych grup społecznych, wśród których dominujące są rozmaite mniejszości, nie do końca pod uwagę biorą zdolności poszczególnych wykonawców, nad którymi dominują ideologiczne przesłania. Ale cóż, jeśli taki system przyjęto, to nie mam zamiaru z tym dyskutować. Zresztą coraz bardziej widoczny upadek tego typu imprez doskonale pokazuje, co „szary obywatel” o tym sądzi.
Wracając jednak do wspomnianego wyżej telewizyjnego show, nie sposób nie dostrzec poirytowania zarówno prowadzących, jak i samej przegranej. Bo przecież nie tak miało być. Widocznie kac wyborczy, nazwany dla systematycznej jasności „szokiem Komorowskiego”, dopadł i ich. Swoją drogą śledczy prokuratury powinni zbadać, czy w przypadku elekcji z 2015 r. przypadkiem nie doszło do przestępstwa, ponieważ pewien „zacny” autorytet medialny wyraźnie stwierdził, iż przegrana kandydata z Ruskiej Budy może być wynikiem jedynie przejechania przez niego w alkoholowym widzie ciężarnej zakonnicy na przejściu dla pieszych. Skoro to miało być jedyną przyczyną, to być może zaszło. Huk hukiem, ale uderzenie opinią publiczną w ciemię niemiłosierne.
Schemat się pcha
Rozmijanie się planów inżynierów medialnych manipulacji z tzw. opinią społeczną już od dłuższego czasu ma miejsce w naszym kraju. Jednakże marzenia o zawładnięciu „rządem dusz” pchają nieustannie naszych alchemików życia społecznego do podejmowania działań zmierzających do urzeczywistnienia własnych marzeń. Wygląda jednak na to, że powoli zmienia się to na lepsze. Do sukcesu logiczności myślenia jeszcze daleka droga, a jedna jaskółka wiosny nie czyni. Polityczne schematy są nadal wpychane w głowy maszynką medialną, a gdy dochodzi do rozminięcia się planów decydentów z odbiorem społecznym, ich działania nabierają jeszcze bardziej zmasowanego charakteru. I niestety również potrafią przekroczyć granicę zwykłej przyzwoitości. To medialne dopychanie kolanem może stawać się coraz mocniejsze. I staje się. Człowiek bowiem, w ramach tzw. ekonomii wykorzystania swoich możliwości, często rezygnuje z własnych schematów myślowych na rzecz podsuwanych mu z zewnątrz obrazów świata. Pozorne jednak ułatwienie może stać się przekleństwem, a jego skutki stają się często dla nas tragiczne. Co więcej, presja kulturowa medialnych decydentów staje się podwaliną strachu w części naszego społeczeństwa. Działa tutaj prosty mechanizm, doskonale opisany stwierdzeniem z innego polskiego filmu: „Ja się nie boję. Ja jestem tylko ostrożny.” Osaczony przez medialną nagonkę człowiek po prostu się nie wychyla. Być może w czterech ścianach swojego domostwa pozostawia własne poglądy, a na zewnątrz stara się być poprawny politycznie. Po co narażać się na wściekłe ataki nawiedzonych feministek, które mają tolerancję dla lawendersów, zwierzątek i prawa do zabijania nienarodzonych, ale już niepełnosprawnego, który na nieszczęście jest dodatkowo księdzem katolickim, nie uszanują. Nie sposób bowiem nie zauważyć, iż dochodzi w naszym kraju do jawnego terroru kulturowego, i to przy wsparciu zagranicznych agend. To, co dzieje się wokół rodziny Jakuba Baryły, który stanął z krzyżem naprzeciw „tęczowego marszu”, łączy się niemiłosiernie z kolejnymi działaniami wobec Polski na arenie Parlamentu Europejskiego, który teraz bierze w obronę tzw. mniejszości seksualne ciemiężone w naszym państwie.
Smak własnego ogona
Nadzieja tylko w tym, iż każda rewolucja wcześniej czy później pożera własne dzieci. Ogłupione społeczeństwo zwykło w ferworze rewolucyjnych zmian zwracać się przeciwko tym, którzy sami promowali te przekształcenia. Przykład ściętego na szafocie Robespierre’a jest tu najlepszym dowodem. Tylko ilość krwi, płynąca od czasu przejęcia przezeń władzy do chwili opuszczenia ostrza społecznej gilotyny, jest jeszcze bardziej przerażająca. Dlatego potrzebne są konkretne działania mogące osłabić ów pęd rewolucyjny. Społeczeństwo musi odzyskiwać swoją podmiotowość, a to może dokonać się nie poprzez przyznawanie mu kolejnych wydumanych przywilejów, ale poprzez oddolne kształtowanie w nim tożsamości kulturowej. Stojąc na twardym gruncie, nie będzie potrzebowało inżynierów od myślenia, którym pozostaną tylko roztrzaskane marzenia o ładnym amerykańskim rumaku.
Ks. Jacek Świątek