Aby nie było za późno
- Śmieszni ludzie nie do końca rozumiejący swoje motywacje. Rozpieszczona „gówniarzeria”, sfrustrowani esbecy, którym obniżono emerytury i są „przeciw” wszystkiemu, co związane z aktualną władzą. Nie warto się nimi przejmować... - powtarza wielu moich rozmówców. Czy aby na pewno? Gdy na początku lat 30 ubiegłego wieku na scenie politycznej Niemiec pojawił się mały człowieczek ze śmiesznym wąsikiem, do tego faktu niewielu przywiązywało większą wagę. Ot, incydent bez znaczenia. Owszem, miał niewątpliwy talent oratorski i mówił to, co Niemcy - zmęczone wojną i upokorzone postanowieniami Traktatu Wersalskiego - chcieli usłyszeć. Volks miał być znów wielki! Miał powstać z klęczek i poczuć na nowo germańską dumę utrąconą podczas wojennej pożogi!
Nawet gdy w 1932 r. NSDAP odniosła spektakularne zwycięstwo wyborcze, zdobywając 33% głosów, wydawało się, że to „tylko” incydent bez znaczenia. Ba! Nie brakowało komentarzy, iż nieco radykalizmu może się okazać ozdrowieńcze dla weimarskiej polityki, wzmocni ciągle jeszcze chaotyczną demokrację, obudzi ludzi, stanie się przesłanką dla poszukiwania „własnej drogi”. A że owe 33% oznaczało 12 mln kartek wyborczych wyrażających poparcie dla programu skrajnego szowinizmu i nienawiści (którego założeń Hitler nigdy nie ukrywał, wprost zapowiadając, co myśli o niemieckiej demokracji i jaki ma stosunek do faszyzującego już wtedy Rzymu)? Cóż, taka… fanaberia. Wśród tzw. elit panowało przekonanie, że Niemcom (skądinąd narodowi cywilizowanemu, światłemu!) szybko „przejdzie”. Do władzy powrócą stateczni dżentelmeni. Uważano, że „austriacki kurdupel”, nieszkodliwy krzykacz, szybko się skompromituje i straci poparcie. Wyborcy rychło wrócą po rozum do głowy. System zostanie przewietrzony. ...
Ks. Paweł Siedlanowski