Komentarze
Ale kino!

Ale kino!

Od samego początku coś mi w tej sytuacji nie pasowało. Po pierwsze, jestem przyzwyczajona, że jeśli ktoś do mnie przemawia przed projekcją filmu, jest to Grażyna Torbicka.

Swoją drogą, robi to od tylu lat, iż ma się wrażenie, że prezenterka chodziła na kawę z Marilyn Monroe. Teraz chęcią dokonania pogłębionej analizy dzieła pałał pewien radny. Po drugie, dysonans wywołało miejsce wydarzenia. Do tej pory kontemplowaniem seansu zajmowałam się w domowych pieleszach: w dresie i na kanapie.

Tym razem miało to się odbyć w czasie pełnienia obowiązków służbowych, w sali konferencyjnej urzędu miasta. Pozostali uczestnicy zdarzenia byli również zdezorientowani. Wszakże w programie obrad sesji rady miasta nie znalazł się punkt dotyczący oglądania filmu, a tym bardziej jego analizy pod względem artystycznym. W sumie szkoda, bo jeśli chodzi o liczebność, to obradujący tworzyliby całkiem spory dyskusyjny klub filmowy.

Niestety, bez odpowiedniej zgody nie można było rozpocząć festiwalu (bo miały być to w sumie trzy filmy) form krótkometrażowych (każdy z obrazów miał trwać od kilku do kilkunastu sekund). I nie chodziło tu o jakość projektora czy niedostosowanie pory dnia (a konkretnie wpadające na salę promienie słoneczne), chociaż oba te fakty mogłyby znacząco wpłynąć na jakość odtwarzanego obrazu. Problemem było to, że inicjator tego maratonu filmowego poinformował, że będzie on dotyczył interpelacji, a nie wniosku. No a to jest – nie trzeba przecież nikomu tłumaczyć – fundamentalna różnica. W obronie konesera kina stanął inny radny, tłumacząc, że w statucie rady miasta nie ma mowy o tym, w jaki sposób należy zaprezentować wniosek. A skoro nie ma, to znaczy, że można go przedstawić nie tylko w wersji filmowej, ale nawet wyśpiewać czy wytańczyć. Zauważył jednocześnie, że dyskusja trwa już kilka minut, a więc kilkakrotnie przekracza długość seansu. Po tej próbie zawstydzenia kolegów zarządzono… pięć minut przerwy (niestety, nie na zakup popcornu i coli). Po niej zaprezentowano filmy.

I można było przeżyć deja vu. Na ekranie ci sami bohaterowie, co na sali, jedynie scenografia trochę inna. Bo, jak się okazało, był to fragment obrad komisji budżetu. Kolejne dwa filmy – znów ci sami aktorzy, chociaż w innych konfiguracjach, no i tym razem dekoracja identyczna jak w realu. Wszakże były to wypowiedzi, które padły na sesji w styczniu. Po każdej projekcji odbyło się głosowanie nad przyjęciem wniosków wspartych zaprezentowanymi filmami. Radni wszystkie trzy odrzucili, rezygnując tym samym z roli krytyków filmowych. Chyba nie przyszło im na myśl, że mogą być zmuszeni do oceniania swoich własnych występów.

Ale jeden głos na sali się pojawił. Padło stwierdzenie, że chociaż obejrzany materiał wygląda na dokument (była to próba zaszeregowania do odpowiedniego gatunku filmowego), na pewno nim nie jest, bo zawiera zdania wyrwane z kontekstu.

Generalnie zdziwienie radnych całą sytuacją dziwi, bo wszakże wiedzą oni od początku obecnej kadencji, że są filmowani. Dlatego powinni zawczasu przygotować zgrabne wypowiedzi, by potem, oglądając efekty na ekranie, być ze swojego występu co najmniej dumnymi. Warto o tym pomyśleć, zwłaszcza jeśli na podobny pomysł wpadną radni z innych miast. Kto wie, może niedługo zostanie zorganizowany festiwal form krótkometrażowych z obrad sesji. Gdyby do tego radni zaczęli korzystać z wszystkich dozwolonych form zadawania pytań, to dodatkowo mielibyśmy do czynienia z konkursem tańca albo piosenki. Wtedy już na pewno z obrad wyszedłby program rozrywkowy, żeby nie powiedzieć: kabaret.

KO