Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Amator, który był mistrzem

Podchodził do człowieka i mówił: „Mam dla ciebie rolę w moim teatrze”. Kultura ludowa nie miała dla niego tajemnic. Poświęcił jej całe swoje życie. Wierzył, że to, co robi, ma sens.

Losy śp. Kazimierza Kusznierowa mogą być materiałem na fascynującą książkę. Jego historia pokazuje, że dla prawdziwych pasjonatów nie istnieją żadne przeszkody. Przez lata był kojarzony z teatrem obrzędowym „Czeladońka”. Prowadził go przez 40 lat. Pochodził z miejscowości Lubenka (gm. Łomazy), gdzie mieszkał aż do śmierci. - Było nas siedmioro. Rodzice utrzymywali się z czterohektarowego gospodarstwa. Tato dorabiał jako klarnecista. Grał na weselach i wiejskich zabawach. Zmarł, gdy miałam trzy lata. Kazik chodził wtedy do czwartej klasy podstawówki. Ciężar utrzymania rodziny spadł na mamę. Brat ciężko pracował na roli. W 1977 r. powierzono mu prowadzenie wiejskiego domu kultury w Lubence - zaczyna opowieść Jadwiga Kwiatkowska, najmłodsza siostra p. Kazimierza. Dodaje, że brat prowadził także Klub Książki i Prasy „Ruch”. To ta organizacja wysłała go na szkolenie prowadzone przez Uniwersytet Ludowy w Gardzienicach, gdzie zetknął się z różnymi formami kulturalno- oświatowymi.

Jego fascynacja teatrem narodziła się dużo wcześniej. – Kiedy był małym chłopcem, zobaczył w Białej Podlaskiej teatr objazdowy. Zachwycił się nim. Nasza rodzina była bardzo biedna, nie mieliśmy wyszukanych ubrań. Kiedy Kazik był w pierwszej klasie, powierzono mu z tego powodu najgorszą rolę w przedstawieniu. Nikt nie chciał grać kotka, ale on cieszył się z tego, co miał. Potem występował w roli Mieszka I. Własnoręcznie zrobił sobie miecz, tarczę i koronę. Tej roli też nikt nie chciał, więc powierzono ją bratu. Jego pasję rozumiały dwie kobiety: nauczycielka – p. Kaczyńska, dzięki której odzyskał wiarę w siebie, i nasza mama, która w okresie międzywojennym udzielała się w kole gospodyń wiejskich. Pisała scenariusze do widowisk, śpiewała i razem z ludźmi z Lubenki wystawiała tzw. komedyjki. Z występami jeździli po całym regionie. Kazik poszedł w jej ślady – wspomina p. Jadwiga.

 

Po chachłacku

Teatr „Czeladońka” powstał w latach 80 ubiegłego stulecia. Panu Kazimierzowi od początku towarzyszyła jedna i ta sama idea: chciał, by jego zespół zajmował się odtwarzaniem dawnych wiejskich obrzędów. Sam pisał scenariusze widowisk, reżyserował je, a nawet w nich grał. Moi rozmówcy podkreślają, że „był wtedy w swoim żywiole”. Wiedzę o dawnym wiejskim życiu czerpał z własnych obserwacji, rozmów z ludźmi i ze starych książek. Na inscenizacje składały się nie tylko dialogi, ale też pieśni i przyśpiewki. Od najmłodszych lat miał kontakt z językiem chachłackim. Czerpał z niego dosyć mocno.

– Nasza mama znała go bardzo dobrze, ale na co dzień nie posługiwała się nim. Używała go najczęściej podczas spotkań z koleżankami, na tzw. wieczorkach, np. podczas przędzenia wełny. Kazik słuchał i dopytywał, co znaczą poszczególne słowa. Niektóre bardzo go śmieszyły. Po śmierci mamy chodził po ludziach, którzy znali chachłacki, i rozmawiał z nimi. Zależało mu, by jego widowiska były autentyczne. Starał się, jak najlepiej odtwarzać język i słownictwo – dopowiada J. Kwiatkowska.

 

Kazik – dla wszystkich

„Czeladońka” ma na swoim koncie widowiska związane z każdą porą roku. Wystawiali m.in. Herody, Sobótki i dotyczącą żniw Wereję.

– To było całe jego życie. Każdemu znajdował jakąś rolę. Przyciągał ludzi, zarówno tych starszych, jak i młodych. Łączył pokolenia. Do widowisk angażował nawet całe rodziny, a także swoich krewnych. Ja i moje dzieci również graliśmy w jego teatrze. Zależało mu na promowaniu dawnych obrzędów i zwyczajów. Chciał je pokazywać przede wszystkim ludziom młodym. Uważał, że o tych tradycjach nie można zapomnieć. Potrafił przerwać pracę w polu, aby tylko być na próbie. Nie tworzył sztucznego dystansu. Każdemu, niezależnie od wieku, kazał mówić sobie po imieniu. I dla młodych i dla starszych zawsze był Kazikiem – podkreśla p. Jadwiga.

Za swoje dokonania otrzymał sporo nagród i wyróżnień. Uhonorowano go m.in. tytułem Ambasadora Wschodu, Złotym Krzyżem Zasługi i wyróżnieniem Zasłużony Dla Kultury Polskiej. Wielu nagród doczekała się także sama „Czeladońka”. Do najbardziej prestiżowych należy I miejsce na Przeglądzie Teatrów Wiejskich w Lublinie. Warto wspomnieć, że zespół wziął też udział w niecodziennym projekcie „Karczeby”, zainicjowanym przez fotografa Adama Pańczuka. Aktorzy wystąpili w profesjonalnej sesji, na bazie której powstały ciekawy album i wystawa. Warto dodać, iż owa publikacja została uznana przez jury 71 Konkursu Pictures of the Year International Najlepszą Książką Fotograficzną Roku 2013. Tytuł projektu wymyślił p. Kazimierz, był także autorem tekstów, które znalazły się w albumie.

 

W plenerze

– Przez „Czeladońkę” przewinęło się do tej pory około 300 osób. Wśród aktorów byli zarówno mieszkańcy Lubenki, jak i całych Łomaz. Mieliśmy kilka sztandarowych widowisk. Do dziś pamiętam, jaką furorę robiły Herody. Zaangażował do nich samych chłopców i mężczyzn. To była końcówka lat 90… Najmłodszym aktorem był mój pięcioletni syn, najstarszym – Kazimierz. Grał rolę Heroda. Objeździli z tym widowiskiem cały okoliczny teren. Grali we wszystkie soboty i niedziele. Dawali po trzy, cztery występy jednego dnia. To była jedna z naszych nielicznych scenicznych sztuk. Do Sobótek czy Wereji potrzebny był plener. Kazimierzowi zależało, by obrzędy z nocy świętojańskiej pokazać nad jakimś jeziorem lub rzeką, przy ogniskach, wieczorową porą… Do Wereji potrzebował pola ze zbożem i otwartej przestrzeni, na której można pokazać barwne korowody. Uwielbiał je. Był wysoko oceniany przez znawców kultury ludowej. Kiedy jeździliśmy na przeglądy teatrów wiejskich, zawsze zostawaliśmy do końca, bo Kazimierz musiał obejrzeć wszystkie widowiska – mówi Joanna Panasiuk, sołtys Lubenki i prezes Stowarzyszenia Rozwoju Wsi Lubenka „Czeladońka”.

 

Z ołówkiem w ręku

K. Kusznierów lubił pokazywać to, co tworzył. – Wolał jednak występować w miastach i dalszych miejscowościach. Tu, w swoim środowisku nie zawsze był doceniany i rozumiany – dopowiada p. Joanna. Jej słowa potwierdza J. Kwiatkowska: Kazik był bardzo lubiany przez ludzi. Znali go wszyscy okoliczni mieszkańcy. Ci, którzy byli aktorami, cieszyli się, że mogą udzielać się w jego teatrze i dzięki temu zwiedzić nie tylko powiat, ale i Polskę. Niestety, Kazik nierzadko był też wyśmiewany i wyszydzany za to, co robił, i to nawet przez bliskie mu osoby.

– Kazimierz pisał także piosenki i wiersze. Miał wielki talent i świetną pamięć. Zawsze trzymał pod ręką kartkę i ołówek. Notował wszystkie myśli, jakie przychodziły mu do głowy. Nie miał komputera, dlatego często przychodził do mnie i prosił o przepisanie notatek. W ostatnim czasie podupadł na zdrowiu, ale kiedy przychodził czas wyjazdu na występy, dawna werwa wracała. Zbieraliśmy się pod jego domem. Pilnował, byśmy zabrali wszystkie rekwizyty i elementy scenografii. O niczym nie zapominał – podkreśla pani sołtys.

 

Nic bez ludzi

P. Joanna opowiada też o wspólnych próbach. – Spotykaliśmy się na werandzie u Kazimierza, albo w naszym miniskansenie na Glinkach [powstał z inspiracji p. Kusznierowa]. Uczył nas lekkości w odtwarzaniu swoich ról, nikogo nie ganił i nie krytykował, raczej doradzał. Stawiał na spontaniczność i zachęcał do improwizacji. Umiejętnie dobierał aktorów, wiedział, kto nadaje się do jakiej roli. Na próbach, przy akompaniamencie akordeonu, śpiewaliśmy także nasze pieśni. Wszelkie gratyfikacje przeznaczał na utrzymanie teatru, nowe stroje i rekwizyty. Jeśli ktoś z zespołu brał ślub, w prezencie wręczał mu pamiątkowy album ze zdjęciami z występów, specjalnie napisany wiersz i prawdziwy sierp przybrany kwiatami – wspomina.

– To, co robił, uważał za coś normalnego i naturalnego. Nie szukał pochwał i poklasku. Gdy dostawał nagrody, mówił, że to wyróżnienie dla całego zespołu. Wszystkie zostawiał w domu kultury w Lubence. Twierdził, że nie byłoby ich bez ludzi, którzy z nim współpracują. On naprawdę był wielkim, uczciwym i sprawiedliwym człowiekiem – podsumowuje p. Jadwiga.

 

Zawsze na skuterze

– Był pełen pasji i wiary w ludzi. Mimo przeciwności, nigdy się nie poddawał. Mówił: jesteśmy tyle warci, ile z siebie damy. Będzie nam brakowało jego ojcowskiego podejścia. Był przyjacielem starszych i młodszych. Potrafił dotrzeć do każdego. W każdym widział jakieś dobro i potencjał. Zapamiętam go, jak przemykał na skuterze ulicami Łomaz z nowymi pomysłami na spektakl. To smutne, że musieliśmy pożegnać go w bardzo ograniczonym gronie ze względu na epidemię. Gdyby nie obostrzenia, na jego pogrzebie pojawiłoby się kilkaset osób. Na zawsze zapamiętam „Sobótki” z 2017 r., w których wystąpiłem razem z żoną. Zagraliśmy w ostatniej scenie, jako para młodzianków. Na pewno zechcemy godnie upamiętnić p. Kazimierza. Rozmawiamy o tym z członkami „Czeladońki” – mówi Jerzy Czyżewski, wójt gminy Łomazy.

– Myślimy o jeszcze jednej Mszy pożegnalnej, na którą zechcemy zaprosić zaprzyjaźnione osoby i zespoły. Potem w korowodzie udamy się na cmentarz, a stamtąd do Lubenki, gdzie odbędzie się memoriał… – kończy p. Joanna.

 

Fot: GOK Łomazy

AWAW