American dream
Jim Cullen w swojej pracy The American Dream: A Short History of an Idea that Shaped a Nation (Krótka historia idei, która ukształtowała naród) określa ten paradygmat jako naczelną ideę państwa amerykańskiego. Przez dziesiątki lat XIX i XX w., a także i dzisiaj, rzesza ludzi pokonywała wiele trudności, aby na amerykańskim gruncie urzeczywistniać swoje marzenia o lepszym życiu.
I nie byli to – choć być może i tacy też się zdarzali – imigranci podobni do tych, którzy zasilają dzisiaj obozy dla uchodźców w Europie. Kierując się w stronę USA, ludzie ci chcieli przede wszystkim przy pomocy własnych sił budować swoje szczęście. Zresztą idea klasy średniej w Stanach Zjednoczonych, będącej siłą napędową całego systemu politycznego, opierała się na zasadzie odpowiedzialności, w myśl której sam człowiek odpowiada za swoje życiowe sukcesy i porażki, ale ten sam człowiek ma również możliwość kształtowania rzeczywistości politycznej zgodnie z własnymi przekonaniami. Podskórnie w tym jakże trywialnym określeniu zawarta jest konkretna koncepcja człowieka. Arystotelesowska myśl o człowieku dojrzałym, który posiada zdolność samodzielnego dostrzegania prawdy oraz siłę konieczną do osiągania dobra. Jedynymi więc granicami „krępującymi jednostkę” są granice prawdy i dobra. Patrząc na dzisiejszą rzeczywistość polityczną Starego i Nowego Kontynentu, można odnieść wrażenie, że jest to jednak sen.
Huzia na Józia
W Stanach Zjednoczonych toczy się obecnie kampania „przedwyborcza”, w czasie której kandydaci obu partii (Demokratycznej i Republikańskiej) ścierają się między sobą, by uzyskać nominację własnego matecznika politycznego i stać się kandydatami do Białego Domu z ramienia poszczególnych stronnictw. Właściwa kampania jest jeszcze przed nami. Jednakże już na tym etapie pokazuje się, zasadniczo odmienne od „amerykańskiego marzenia”, oblicze politycznej areny Nowego Świata. Wśród Demokratów sytuacja jest cokolwiek stabilna i nic raczej nie powinno przeszkodzić Hillary Clinton w zdobyciu nominacji. Po stronie republikańskiej wrze jednak jak w piekielnym kotle. A wszystko za sprawą Donalda Trumpa, który postanowił urzeczywistnić własne marzenie o zdobyciu fotela w Gabinecie Owalnym. Stawiane przez niego tezy dla wielu, przyzwyczajonych do nowojorskich czy hollywoodzkich komunałów politycznie poprawnych, stanowią szok i barierę mentalną nie do przejścia. Jednakże trafiają one na podatny grunt wśród wyborców. Poparcie dla Donalda Trumpa raczej nie spada, a zdaje się zwyżkować. Rodzi to oczywiście poczucie zagrożenia wśród establishmentu nowojorsko-hollywoodzkiego, a w konsekwencji reakcję, z jaką my nad Wisłą mieliśmy do czynienia w czasie ostatnich wyborów, a którą dzięki rozmaitym działaniom przedłuża się nam także dzisiaj. Doniesienia zza oceanu mówią o niesłychanym zaangażowaniu mediów (maści wszelakiej od prawa do lewa) w dzieło utrącenia kandydatury Trumpa. Biorąc pod uwagę to, co dzieje się w naszych środkach społecznego przekazu, można by powiedzieć: „Nihil novi sub sole”. Lecz sytuacja w Stanach Zjednoczonych (być może z powodu wielkości tego kraju, a może również i ze względu na jego światowe znaczenie) może stanowić doskonały przyczynek do zrozumienia pewnych procesów, które dokonują się we współczesnym świecie, zwłaszcza politycznym.
Nic o nas bez nas
Przeczytałem ostatnio pomieszczoną na łamach „The First Things” analizę autorstwa R.R. Reno „Czego nas uczy Trump?”. Dość krótka ze względów edytorskich, stawia dość zdecydowaną tezę, iż ów kandydat na prezydenta uderza w sam rdzeń pewnego konsensusu politycznego, od lat realizowanego przez dwie wiodące partie, a który opiera się na zaakceptowaniu trzech zasadniczych założeń: wolnorynkowości w wymiarze globalnym, multikulturowości w wymiarze konstrukcji społeczeństwa oraz poprawności politycznej w wymiarze języka debaty politycznej. W przypadku pierwszej zasady Trump proponuje (zdaniem Reno) wprowadzenie swoiście rozumianego „patriotyzmu gospodarczego” zapobiegającego, oczywiście jego zdaniem, możliwości wykorzystania rynku amerykańskiego do interesów globalnych firm typu Apple. Krótko mówiąc: wolny rynek w USA ma być na usługach społeczeństwa amerykańskiego, a nie dostosowywać się do interesów globalnych graczy ekonomicznych. Teza druga, dość powszechnie opisywana w mediach jako sprzeciw wobec imigrantów, ma stanowić odbudowę etosu klasy średniej, zniszczonej przez „zdobycze” socjalne rozleniwiające ją w realizacji jednostkowego marzenia o sukcesie. I wreszcie trzecia teza jest wyrazem sprzeciwu wobec niepisanego paktu pomiędzy demokratami i republikanami, którego skutkiem są regulacje prawne, podpisywane także przez „konserwatywnych” polityków, a godzące w kulturową substancję USA. Jednakże ogólna konstatacja związana z sukcesem Trumpa jest taka, iż nastąpiło rozwarstwienie społeczne pomiędzy medialną nadbudową, która rości sobie prawo do „prorockiego” kształtowania rzeczywistości, a zwykłymi obywatelami, którzy w „przaśności” swojego myślenia zdają się być zepchniętymi na margines społecznego żywota. To rozwarstwienie, przeciwne Lincolnowskiej tezie z przemowy gettysburskiej, iż władza jest sprawowana przez lud, dla ludu i w imieniu ludu, doprowadziło do emancypacji tego ostatniego spod wpływu propagandy medialnej.
Między Wisłą a Potomakiem
Po co jednak rozważać wyborcze dylematy amerykańskiego społeczeństwa w Polsce AD 2016? Czy jest jakaś zbieżność pomiędzy kampanijną walką za oceanem, a tym, co dzieje się u nas? Być może wielu wydawać się może, że nie. A jednak warto zauważyć, że medialny terror ostatnich kilku miesięcy, zaangażowanie instytucji zewnętrznych względem naszego państwa oraz próby ukrócenia dominacji rynkowej niektórych globalnych graczy stanowią o pewnej łącznej pomiędzy naszym społeczeństwem a ludźmi zza Atlantyku. I to może nas nauczyć jednej ważnej rzeczy. Warto bić się o własne samostanowienie. W wewnętrznym i zewnętrznym wymiarze.
Ks. Jacek Świątek