Ani wygnać, ani repatriować, ani na Sybir wywieźć
Zapytany, skąd to uczucie do Lwowa, mówi krótko: - Bo ja jestem stamtąd. A poproszony o sprecyzowanie, objaśnia: - Urodziłem się w polskich Mościskach: 28 km od Przemyśla i 70 km od Lwowa. To graniczne miasto, ale klimat polski. Tam się wychowałem. I tam do szkoły rosyjsko-ukraińskiej chodzić musiałem. Po polsku się nie uczyłem, ale pierwszą klasę jakoś udało mi się zaliczyć w polskim języku. A trzeba wiedzieć, że i w naszej bibliotece szkolnej, i nawet w miejskiej nie było ani jednej książki po polsku - przybliża tamte realia. - Grałem też w szkolnej orkiestrze i też ani jednej melodii nie graliśmy po polsku. - Wszystko po sowiecku było. A po polsku uczyłem się tylko w domu. Z książek, których jeszcze nam nie zabrali.
Wy Lwowi si żyłu ta joj!
Wydawać by się mogło, że po takich doświadczeniach trudno o sentyment do tego miejsca, a jednak… Domagalski zgadza się z tezą, że nie ma w świadomości Polaków drugiego miasta, które by tak jak Lwów obrosło legendą. I tłumaczy, dlaczego trudniej im zapomnieć o Lwowie niż np. o podobnie utraconym Wilnie. – Tam był wyjątkowy klimat, wyjątkowi ludzie – przekonuje. – Wilno to był zabór rosyjski. I tam się raczej po rosyjsku mówiło. A we Lwowie był zabór austriacki. I choć był swojego rodzaju zamordyzm, to mieliśmy tam swój sejm, tam była swoboda, po prostu była inna atmosfera. Tam się nikt nie buntował, że stolicą naszą był Wiedeń. Oczywiście Austriacy chcieli również pokazać się ze swojej strony, chcieli, żeby wszyscy mówili po austriacku, ale nawet w urzędach, choć ludzie w tym języku mówili, to i po polsku też. A Lwów to było polskie miasto. Piękne miasto. I z nim się identyfikowali wszyscy, którzy do Lwowa przyjeżdżali: Ormianie, Austriacy, Niemcy nawet. Tylko Rusini się buntowali. Dlatego tylu piosenek, tylu słów, tylu, co o Lwowie, książek nie ma o innym mieście. We Lwowie było wiele różnych narodowości, ale wszyscy ci ludzie mówili na siebie: jesteśmy lwowiakami, swoją narodowość określali jako lwowiak. Tylko to się liczyło.
Un zy Lwowa, a tam była insza mowa
Bez wątpienia elementem, który nadawał Lwowowi niepowtarzalny klimat, był bałak, czyli jak informuje autor: lwowska mowa, a bardziej dokładnie – plebejska mowa ulicy lwowskiej. – Kiedyś, kiedyś – opowiada – jeszcze przed wojną ten bałak był tępiony w szkołach, w urzędach, wszędzie. Bo tak naprawdę to była taka mowa lwowskich batiarów. Ale to nie była zwykła gwara. Tam myśmy po prostu tak gadali – wraca do minionego świata. – Ja miałem we Lwowie taką ciocię – wspomina – koleżankę mamy, i jak mama przyjeżdżała do mnie, kiedy byłem studentem, to tę moją przyszywaną ciocię odwiedzaliśmy. Co ja się tam nasłuchałem tego bałaku! Gdybym ja wszystkich tych powiedzonek spisywał – to, co ona mówiła – to pięć bym o tym książek napisał.
Pasjonat lwowskiej mowy ubolewa, że jego książka o bałaku nie ukazała się za życia Jerzego Janickiego. – On mówił – przywołuje słowa pochodzącego ze Lwowa wybitnego pisarza, dramaturga, dziennikarza, scenarzysty radiowego i filmowego – „Czego mi naprawdę żal – to lwowskiego bałaku. Bo co tu dużo ukrywać, bo szkoda gadać, czyli właśnie po naszemu szkoden goden, ale niestety skazany jest ten nasz bałak na zagładę i tylko patrzeć, jak umrze i nie pozostanie po nim nawet wspomnienie”. Domagalski ma jednak nadzieję, że jego książki pozwolą ocalić od zapomnienia charakterystyczny lwowski język. I w ogóle Lwów. – Wierzę, że tak trochę się przyczyniam do tego, żeby ten bałak nie zaginął. Żeby ludzie pamiętali.
Kto si z naszyj mowy śmieji, naj gu nagła krew zaleji
Bałak to doskonały przykład awansu plebejskości. To lwowska gwara, to – jak podaje Domagalski – „oryginalne, odrębne słownictwo, to śpiewne przeciąganie samogłosek. W mowie i piśmie używano tam tak nazywanego „języka galicyjskiego”, pełnego oczywistych polonizmów, ale i gęsto „fastrygowanego” na domiar jeszcze austriackimi germanizmami, jak też rusińskimi zapożyczeniami, czyli całkowite pomieszanie z poplątaniem we lwowskim wydaniu. (…) Jakby pożeniły się tu naraz wszystkie narzecza, jakimi rozmawiała wówczas galicyjska prowincja. Nieważne było, jak się mówiło i „po jakiemu się bałakało”. Każdy miał prawo po swojemu to robić – bez jakichkolwiek ogólnie obowiązujących zasad. (…) Osobliwością gwary miejskiej Lwowa była jej powszechność. Nawet profesor uniwersytetu, gdy tylko było trzeba, potrafił posłużyć się takim „bałakiem”, że słuchaczowi uszy więdły i robiło mu się słabo z wrażenia, bo nie pojmował tego ni w ząb, a często i profesor sam siebie nie bardzo rozumiał, „ali w tuwarzystwi” tej mowy nie używał”…
Skąd nazwa: bałak? Ano stąd, że batiar, czyli człowiek lwowskiej ulicy, nie mówi, tylko „bałaka”, czyli gada, plecie, ględzi oraz papla bez większego sensu. Po wojnie – komentuje Domaradzki – słowo to nabrało znaczenia emocjonalnego. Dla wypędzonych z Kresów i Galicji Wschodniej stało się synonimem Lwowa, tęsknoty za ich światem utraconym. Kiedyś „język gminu”, „żargon plebsu” zwalczany w urzędach i szkołach, gdzie za takie mówienie „cwajery” stawiano, lekceważony i tępiony przez „wyższe sfery towarzyskie”, nie tylko przetrwał, ale stał się kwintesencją „lwowskości”. Ważnym elementem założycielskiego mitu Lwowa.
Wyzwóleńcy przyszli
Ale nie tylko lwowską mową pan Stanisław żyje. – Przymknijmy na chwilę oczy – marzy – i wyobraźmy sobie triumfalny powrót króla na swoje miejsce do Lwowa, na plac Świętego Ducha. A o którego, przepraszam, króla chodzi? No, wiadomo – Jana III Sobieskiego. Bo, jak zastrzega autor „Lwowskich czasów”, skoro przewodnim tematem jego książki jest królewskie miasto Lwów, to i Jan III Sobieski musi być. – Jedyny polski król, który urodził się na ziemi lwowskiej i który miał we Lwowie swoją własną kamienicę – podkreśla. – I swój pomnik na Wałach Hetmańskich, najbardziej reprezentacyjnym spacerowym miejscu Lwowa – przywołuje bliską sercu historię. – Ale wypędzili go, wywalili, spotkał go los repatrianta. Kiedy w 1944 r. Lwów zajęli Sowieci, chcieli Sobieskiego na Bohdana Chmielnickiego przerobić. Parę lat później przekazali jednak pomnik władzom polskim. Wywalili go ze Lwowa, postawili w Wilanowie na trawniku i nikt nie wiedział, kto to jest – nie szczędzi gorzkich słów pan Stanisław. – Bo ktoś „sprzątnął” tabliczkę, gdzie było napisane: królowi Sobieskiemu – miasto Lwów. Tam stał przez 16 lat, w końcu został przesłany do Gdańska i ustawiony na Targu Drzewnym – jednym z placów Starego Miasta, na miejscu usuniętego niemieckiego monumentu.
No i poszli lwowski dzieci szukać si pu świeci
„Lwowskie czasy minione w mowie i fotografii” Stanisława Domagalskiego to książka napisana ze swadą i obyciem w lwowskiej mowie. Zgodnie z zawartą w tytule informacją, wiele miejsca zajmuje tu „Słowniczek lwowskiego bałaku” (zarówno „Z tamtejszego na tutejsze”, jak i „Z tutejszego na tamtejsze”), a oprócz tłumaczenia bałakowych wyrazów zawiera zebrane z różnych źródeł przykłady ich użycia w potocznej mowie galicyjsko-lwowskiej, zarówno tej żywej codziennej, jak również utrwalonej na piśmie przez sławnych i mniej znanych oraz często anonimowych lwowskich autorów. Są tu też unikalne zdjęcia starego Lwowa. – Starałem się umieszczać mniej znane i chodliwe fotografie – mówi pan Stanisław. – Nie te najpiękniejsze, które wszyscy znają. Ale takie wydobywane często z zapomnienia. Pokazujące miejsca, do których rzadko docierają wycieczki. A tam ciągle mieszkają nasi rodacy. Co prawda nie używają już nagminnie tego bałaku, ale starzy pamiętają. A młodzi mają okazję zapoznać się z tym, jak żyli i mówili ich przodkowie. Umieszczone pod jednym z lwowskich zdjęć słowa: „Było, minęło, przepadło. Byli czasy, ale minęli” mogłyby wyrażać zgodę autora na istniejący stan rzeczy, ale już następne: „Polska bez Lwowa nie jest cała” temu przeczą. „Została tam tylko ziemia nasza cała, polska… i moja, której ani wygnać, ani «repatriować», ani wywieźć na Sybir się nie da” – stwierdza z nostalgią admirator Lwowa.
Zrobiło się smutno? To proszę zajrzeć do książki Stanisława Domagalskiego. Lwowska mowa bałakowa na pewno Państwa rozweseli. Polecam.
Anna Wolańska