Komentarze
Źródło: DREAMSTIME
Źródło: DREAMSTIME

Ateistyczne dylematy

Żyjemy w wieku różnych dyskryminacji. Tak, to nie jest żaden żart. Wystarczy tylko wziąć do ręki jakąś gazetę, włączyć telewizję, posłuchać radia, aby przekonać się, jak wielu ludzi czuje się nieustannie dyskryminowanych.

W ich obronie stają media, politycy, organizacje społeczne. Najlepszą metodą dzisiaj na w miarę spokojne życie jest doprowadzenie do uznania nas za dyskryminowaną mniejszość, a następnie poprzez ustawodawstwo zapewnienie sobie możliwości istnienia bez zagrożenia, że ktoś inny zakwestionuje nasze poglądy. Problem w tym, że poglądy z natury swojej powinny być tezami, poddanymi obróbce racjonalnej, a to zakłada wszak dyskurs i debatę, w której oczywiście trzeba zmierzyć się z antytezami formułowanymi przez innych. Współcześnie wydaje się jednak, że sfera światopoglądowa z poziomu rozumu przeniosła się w sferę emocji, a każde zakwestionowanie naszych ideałów uznajemy za atak na naszą osobę, a nie głos w dyskusji.

Zagrożeni ateiści

W ostatnim tygodniu prasa doniosła o badaniach przeprowadzonych wśród osób określających siebie jako ateiści. Pełnym bólu głosem krzyczano wręcz o straszliwej nagonce kulturowej w Polsce, gdzie ateiści boją się nawet dokonać aktu publicznej apostazji, aby nie być zlinczowanymi przez rzesze wierzących. Ze strachu przed dzikim tłumem wyznających wiarę w Boga, praktykują oni (ateiści) liczne rytuały i sprawują obrzędy liturgiczne, jak np. chrzest dzieci. Cóż z tego, że w tym samym badaniu wykazano, iż ponad dwie trzecie owych ateistów wchodzi w związki małżeńskie z osobami wierzącymi, które jako rodzice też mają prawo do wychowania dzieci w swojej wierze. Komentarze dziennikarskie roztoczyły wizje uciskanych ateistów nie mogących pogodzić się, że w przestrzeni publicznej znajdują się symbole religijne, które ranią ich uczucia. Sprawa została przedstawiona jeszcze dramatyczniej, ponieważ (jak głosi ów raport) dotyczy ona osób lepiej wykształconych oraz żyjących w wielkich aglomeracjach miejskich. Jednym słowem „polska elita” jest uciskana przez „ciemną i wiejską mniejszość”. Panaceum na tę dyskryminację ma być zniesienie wszelkich oznak religijnych w miejscach publicznych i całkowite, definitywne oddzielenie państwa od struktur religijnych, czego znakiem ma stać się zakaz nie tylko mówienia o religii, ale i prezentowania swojej religijności w miejscu publicznym. Zaiste ciekawym może to być w przyszłości, gdy policjant na równi będzie ścigał osobę pijącą alkohol w miejscach publicznych z osobą, która wykona znak krzyża w ruszającym pociągu. A nie jest to żadna wizja odległej przyszłości. Nie tak dawno w Stanach Zjednoczonych zwolniono z pracy pielęgniarkę, ponieważ powiedziała do swojej podopiecznej, że pomodli się za nią (dla jasności – pielęgniarka należała do Kościoła Baptystów), zaś linie British Airways zakazały swoim pracownicom noszenia krzyżyków (a znaki zodiaku mogą), aby nie ranić uczuć religijnych innych osób. Jest to o tyle ciekawe, że w przestrzeni publicznej dopuszcza się manifestowanie „przeżywania” własnej seksualności (np. parady homoseksualistów), a dąży się do zakazania manifestowania „przeżyć” religijnych. Ale to inna para kaloszy.

Religia wypiera religię

Problem w tym, że nie mamy tu do czynienia z ograniczaniem religii na rzecz czegoś innego, ale z wypieraniem jednej religii przez drugą. A właściwie postawy religijnej. Ateizm wszak nie jest żadnym światopoglądem ściśle naukowo uzasadnionym i sprawdzonym, ale jedną z wielu postaw religijnych. Zakłada on bowiem wiarę w to, że Istota Najwyższa, którą my nazywamy Bogiem, po prostu nie istnieje. W samych swoich korzeniach ateizm jest wiarą. Skoro twierdzi się, że kwestia istnienia Boga przynależy do wiary i nie można jej udowodnić naukowo, to również nieistnienie Boga jest kwestią wiary, na którą nie ma ostatecznych dowodów. Ateista zakłada, że po ludzkiej śmierci nic nie ma, bez możliwości podania przekonującego na to dowodu. Opiera swoje myślenie na poszlakach i w gruncie rzeczy bardziej wierzy w to, co głosi niż wie to z niewzruszoną pewnością, opartą na przesłankach naukowych. Dla swojej postawy poszukuje on dowodów, podobnie jak człowiek wierzący szuka znamion prawdziwości swojej wiary. Powstaje jednak uzasadnione pytanie, dlaczego zmusza się więc osoby wierzące do przyjęcia sposobu życia i postępowania osób niewierzących. Przecież gdy zrezygnuję z manifestowania w przestrzeni publicznej własnej wiary, to de facto przyjmuję sposób życia ateisty. Co więcej, zostaję zmuszony, abym w przestrzeni publicznej żył tak, jak żyje ateista. Dlaczego ateizm ma być lepszy od wiary w istnienie Boga? Oczywiście można powiedzieć, że to zawieszenie sądu o istnieniu Absolutu. Ale samo niewyrażanie swojej wiary jest już narzuceniem mi sposobu życia. Dlaczego?

Spór istniał i będzie istniał zawsze

Wydaje się, że dążenie do ograniczenia religii w sferze publicznej jest próbą „łagodzenia sporów” wewnątrz społeczeństwa. Problem jednak w tym, że w dziedzinie idei spór istniał zawsze. Państwa wieloreligijne z natury swojej albo przejdą w jakąś formę totalitaryzmu, promując jeden styl życia, albo zgodzą się na istnienie dyskusji międzyreligijnej, czasem mającej gwałtowny charakter. Jedynym, co mogą zrobić władze państwowe, to utrzymać ów dyskurs w ramach debaty intelektualnej. Tego jednak nie załatwi się poprzez ustawodawstwo zabraniające manifestowania swoich przekonań religijnych. Każda religia stanowiąca całościowe ujęcie rzeczywistości poprzez prawdy wiary, zakłada, że wcześniej czy później znajdzie się pod obstrzałem krytyki. Chowanie się za przepisami prawnymi zdaje się ukazywać miałkość argumentacji przemawiającej za danym wyznaniem. Także ateistycznym. Zamiast szukać parawanów należy z otwartą przyłbicą stanąć do walki na argumenty. Taka debata nie oznacza zaburzeń w życiu społecznym, bo należy do istoty społeczeństwa wieloreligijnego. Ale może oznaczać przegraną jednej ze stron. Może więc tego się ktoś obawia?

Ks. Jacek Świątek