Komentarze
Źródło: Bigstockphoto
Źródło: Bigstockphoto

Beczka śmiechu

Można by rzec, iż w ostatnich tygodniach przygotowań do Mistrzostw Europy w naszym rodzinnym kraju zrobiło się i śmieszno, i straszno. I to nie tyle z powodu rozkopanego kraju czy też widma napływu piłkarskich turystów, którzy nie zawsze są pokojowo nastawionymi globtroterami, przybywającymi z gałązką pokoju i chcącymi cieszyć się urokami poznawanych zakątków nieznanej im krainy.

Do pierwszej niedogodności zdążyliśmy się nawet przyzwyczaić, w końcu wielu spośród nas dało się wrobić w hasła typu: „Nie róbmy polityki. Budujmy…” czy też „Polska w budowie”. Przyjmując je za dobrą monetę, niejako podpisaliśmy cyrograf na życie w tych warunkach. Oczywiście można nieustannie żyć nadzieją, że są to „trudności przejściowe”, co wszak nauczeni poprzednim systemem mamy we krwi, czy też pocieszać się widmem przyszłych sukcesów, że jeśli nie my, to nasze dzieci, co też jest coraz bardziej płonne, gdy weźmie się pod uwagę zapaść demograficzną. Ale nie to dało asumpt do śmiechu i przerażenia w ostatnich tygodniach. Podstawą takiej konstatacji było wszystko to, co wokół Polski działo się na arenie międzynarodowej. Być może nie zauważyliśmy tego, bo na siłę mamieni jesteśmy obrazkami wielkości naszego kraju na miarę kopanej piłki do nogi. A może również i dlatego, że przyzwyczailiśmy się do tego, iż podawane nam wiadomości są pokawałkowane i nie umiemy już składać ich w całość. Każda z nich stanowi dla nas zamkniętą rzeczywistość, bez żadnej łączności ze sobą. Tymczasem wystarczy tylko trochę przemyślenia i układanka daje w miarę składny obraz, jak złożone ze sobą puzzle.

Słowa z promptera

Wielce czcigodny Barack Husain Obama wręczając przedstawicielowi Polski Medal Wolności jako wyraz uznania dla dzieła Jana Karskiego, który pierwszy poinformował opinię międzynarodową o makabrycznych działaniach władz hitlerowskich wobec ludności żydowskiej – i nie tylko – w okupowanej Polsce, użył frazy „polskie obozy śmierci”. Frazy, z którą Polacy walczą już od lat, a która dokumentnie przeinacza w mentalności odbiorców zachodnich – i nie tylko – problematykę odpowiedzialności za te zbrodnie. Obecny na tej uroczystości były minister spraw zagranicznych naszego kraju w ogóle na to nie zareagował, jakby była to dla niego rzecz oczywista (później tłumaczył się, że na takich uroczystościach nie powinno się podejmować żadnych polemik z gospodarzem), zaś w kraju rozpętała się burza. Pomińmy dyskusje, które do tej pory zaprzątały naszą uwagę. Podsumowując je, można tylko powiedzieć, że gdyby na przyjęciu, na które zostało zaproszone jakieś małżeństwo, gospodarz stwierdził, że żona jest ladacznicą, to żaden normalny mąż nie puściłby mu tego płazem. Natychmiast sprałby go po twarzy, wyzwał na pojedynek czy też w inny mocny sposób dał odpór owej potwarzy, nie czekając aż w prywatnym liściku, wysłanym potajemnie, wyparłby się ogłoszonej publicznie tezy. Tak działają faceci, ale przecież mamy do czynienia z „dyplomacją”, którą trafnie podsumował swego czasu Napoleon, który oceniając ministra Talleryanda powiedział o nim, iż jest „gó…em w pończochach”. I tyle na temat „reakcji” naszego byłego ministra. Problem jest jednak w czymś innym. Otóż ponoć prezydent USA odczytywał swoje wystąpienie z promptera, a to oznacza, że było ono wcześniej przygotowane. Co więcej, ów termin „polskie obozy śmierci” dzięki Barackowi Obamie został użyty w języku już nie publicystycznym, ale oficjalnym, a biorąc pod uwagę wieloletnie działania władz niemieckich, chcących zdjąć z naszych zachodnich sąsiadów piętno sprawców II wojny światowej, obraz ten rysuje się jeszcze gorzej. W przestrzeni publicznej bowiem, na arenie międzynarodowej padło pośrednio oskarżenie nas o zbrodnie przeciw narodowi żydowskiemu i innym nacjom, które ginęły w obozach śmierci. To już nie tylko fałszowanie historii, co samo w sobie jest jakimś działaniem celowym, ale stawianie nas pod pręgierzem świata, który szczególnie dzisiaj jest wyczulony na wszystko, co może poniżać innych.

A kolor jego jest czerwony…

Zaabsorbowani zostaliśmy również w czasie przygotowań do Euro 2012 innym problemem, a mianowicie chęcią przemarszu przez ulice naszej stolicy rosyjskich kibiców w dniu ich święta narodowego. Niby nic, a jednak. Po pierwsze nasza historia pamięta maszerowanie „bratnich narodów” przez serce naszego kraju, co wcale nie oznaczało dla nas radości i szczęścia. Jest jednak coś więcej. Otóż nasi „goście” postanowili, że będą nieść szturmówki i flagi z emblematami komunistycznymi, ponieważ w ich kraju one dobrze się kojarzą. Tymczasem nasze prawo zabrania stosowania w przestrzeni publicznej symboliki związanej z systemami totalitarnymi. Mamy więc do wyboru dwie opcje: jeśli kibice rosyjscy za wszelką cenę zdecydują się przejść ulicami naszej stolicy z owymi emblematami, to albo uważają, że to ich kraj, ziemia i terytorium, albo też wyrażą w ten sposób opinię, że w ogóle nie liczą się z naszym prawem, ustanowionym przez nas w naszej ojczyźnie. I jedno, i drugie niesie ze sobą dość poważne konsekwencje, właśnie międzynarodowe. Nie od dzisiaj wiadomo, że Rosja dąży do odbudowania strefy wpływów w Europie Wschodniej, taka więc demonstracja wcale nie jest dla niej uznaniem dla naszej gościnności, ale przesłaniem w świat informacji, że może ona traktować dowolnie polskie prawodawstwo lub też jest przekonana, iż tereny naszego kraju są już podbite, bo maszerują nimi dowolnie rosyjskie zagony.

Europa nas kocha

Biorąc to pod uwagę, szczególnie iż polityki zagranicznej nie czyni się nagłymi, lecz powolnymi krokami, wizja naszego położenia jest cokolwiek marna. Prezydent USA uznaje nas za winnych zbrodni przeciw ludzkości, po naszych ulicach mają przemaszerować współcześni krasnoarmiejcy, a nasz premier odbiera niemiecką nagrodę, której patronuje twórca układu z Rapallo, zacieśniającego współpracę pomiędzy Rosją Sowiecką a przedwojennymi Niemcami, którego finałem była „bratnia” defilada obu armii w Brześciu w 1939 r. A my śmiejemy się jak w wesołym miasteczku, o którym dość dosadnie śpiewał Jacek Kaczmarski: „Wesołe miasteczko! Tu słońca z tektury wciąż skrzą się światłością żarówek tysiąca. I wtedy, gdy niebo zaciągną burz chmury, i wtedy gdy nie ma już słońca. W wesołym miasteczku w powietrzu jest radość. Tu ten dziś się śmieje, kto wczoraj chciał łkać. I nigdy tym śmiechom nie stanie się zadość, nawet kiedy nie będzie już z czego się śmiać. Więc rzucam broń i pędzę! Gdzie – nie wiem – byle prędzej, orkiestrą huczy głowa, a w skroniach tętni krew! I widzę beczkę śmiechu – wskakuję bez oddechu, wiruję! Wpadam w otchłań! I nie ma mnie!”.

Ks. Jacek Świątek