Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Bełtanie błękitu

Rzadko mi dzisiaj przychodzi ze zdziwienia zastygnąć przed telewizyjnym ekranem lub w czasie lektury prasy. W gruncie rzeczy bardziej logiczne zdają się być paroksyzmy śmiechu, gdyż ruchy widoczne na naszej scenie politycznej przypominają jako żywo montypythonowskie produkcje.

Weźmy np. wystąpienie pani premier po prezentacji nowych członków Rady Ministrów, w czasie którego oświadczyła ona, że nowi zarządzający resortami rządowymi znają doskonale problemy zwykłych, szarych obywateli. Cóż, po sukcesie tzw. elementu Kukizowego każdy dzisiaj będzie podkreślał swoje przywiązanie do ludu i empatię dla jego spraw.

Problem jeno w tym, że nie od tego jest rząd, choć być może ta teza zjeży niejednego. Rząd jest od planowania i realizowania polityki w skali makro, a od pomocy jednostkowym obywatelom są urzędy i pomoc społeczna na najniższym szczeblu. Nieszczęsna maniera Baracka Obamy, który swoje zbratanie z ludem wyrażał w czasie kampanii prezydenckiej poprzez zdejmowanie marynarki i zajadanie hamburgerów w pierwszym lepszym barze ulicznym (oczywiście wcześniej dokładnie sprawdzonym przez agentów ochrony), nie stanowi żadnego wyrazu empatii. Jest tylko zwykłym szalbierstwem, mającym na celu zdobycie poparcia najmniej uposażonych i pań oceniających rzeczywistość przez pryzmat ekranów telewizyjnych. Tak jak wcześniej zjadaczy telewizyjnych seriali wzruszała lekko zezująca Lucia Santos (niewolnica Isaura), tak dzisiaj rolę tę spełnia polityk pożerający kotlety wołowe. Zapewne niedługo usłyszymy w wykonaniu niejednego z członków tzw. establishmentu kwestię z niezapomnianego „Misia”: „Oj, a ja taka nieubrana” (zapewne z elementem fotograficznym). Wszak każdy gest będzie dozwolony, by kupić poparcie ludu. Wróćmy jednak do zadziwienia, w które wprawiły mnie niektóre wystąpienia telewizyjne.

Ty tu urządzisz?

Dwa stwierdzenia, które padły na srebrnym ekranie w ostatnim tygodniu, wywołały ten stan. Pierwszym z nich było oświadczenie Włodzimierza Czarzastego, jak by nie było polityka związanego z SLD, który powiedział, że w Polsce nie rząd rządzi, ale inna siła, którą trudno zobaczyć. Drugim zaś było twierdzenie wypowiedziane przez Kazimierza Marcinkiewicza (swoją drogą po rozstaniu z Izabelą lekko powiększył zajmowaną w rzeczywistości przestrzeń), który bez mrugnięcia okiem wskazał na służby specjalne jako demiurga obecnej sytuacji polityczno-społecznej w naszym kraju. Zdziwienie moje szybko jednak przeszło w pytanie: o co właściwie chodzi? Przecież ci dwaj panowie, którzy o działaniach PRL-owskich służb mają relacje wręcz z pierwszej, bo własnej ręki, raczej powinni zaprzeczać takowym twierdzeniom. Jeden ze względu na interesy swojej formacji politycznej, w której nadal ważną rolę odgrywają „upiory niedawnej przeszłości”. Drugi, naprędce spowinowacony z pewnym organem prasowym, winien za swoim mentorem wyśmiewać każdą spiskową teorię dziejów. A jednak w ich ustach pojawiły się powyższe stwierdzenia. Dlaczego? Czyżby przebłysk racjonalnego widzenia rzeczywistości? Tak, racjonalnego, gdyż całość dziejów świata cywilizowanego to usankcjonowany spisek, który dla potrzeb społecznych nazywamy dyplomacją. Wszak stanowi ona umiejętność stanowienia rozwiązań politycznych ustalanych w zaciszu gabinetów. Rzec by można: chciałaby dusza do raju… Wydaje się, że to, co jawi się na pierwszy rzut oka jako pomroczność jasna, jest doskonałym planem politycznym. Po pierwsze doskonale spaja się z odczuciami społecznymi, które od dawna wyrażają przekonanie większości naszego społeczeństwa, że demokracja jest tylko fasadą dla różnych działań określonych grup. Miejsce ich dogadywania nie stanowi problemu, gdyż nie tylko restauracje ze sprzętem nagrywającym, ale i okolice cmentarzy doskonale się do tego nadają. Po drugie można w ten sposób odsunąć negatywne opinie na temat rządzących, bo jeśli ktoś z ich otoczenia jasno o tym mówi, to znaczy, że są oni nie przyzwalaczami i parasolem ochronnym dla tych działań, ale ich niewinnymi ofiarami.

Żeby nie było nic

Taktyka odsuwania od obecnie rządzących odpowiedzialności za stan kraju i jego ustrojową zapaść została przyjęta jeszcze przed przegraną w ostatnich wyborach prezydenckich. Można powiedzieć, że samo nominowanie Ewy Kopacz na stanowisko premiera było preludium do takiego działania. Nie powiodło się jednak wrażenie w mózgi naszych obywateli matczynego zatroskania pani premier o los każdego. Bo po prostu udać się nie mogło. Trzeba więc teraz z niej zrobić ofiarę. Skarżenie się szefa jednej ze służb na działania koalicyjnego partnera, który to ponoć dzięki swoim koneksjom blokuje sprawne działania podległych jemu ludzi, stanowi jeden z elementów owej taktyki. Taktyki o tyle niebezpiecznej, że maskującej faktyczne działania podejmowane przez głównych graczy. Ujawnienie w ostatnim czasie chociażby zatrudnienia polskich polityków przez potentatów kazachstańskich ukazuje dość ostro stan polskiej klasy politycznej. Ale również winno być czerwonym światłem dla społeczeństwa. W dobie Oświecenia ustanawianie synekur dla wpływowych postaci Francji było normalną polityką carycy Katarzyny. To, co wówczas Wolter załatwiał Semiramidzie Północy, dzisiaj nazywa się po prostu lobbingiem. Tylko jeśli już widzimy wierzchołek góry lodowej, strach pomyśleć, co znajduje się pod powierzchnią. A w tym kontekście branie na litość społeczeństwa i wmawianie mu, iż ludzie dzisiejszej władzy są po prostu ofiarami, stanowi dość niebezpieczną grę. Mementem mogą być słowa, które jeden z byłych ministrów rządu Donalda Tuska wypowiedział w czasie obiadu czy kolacji w sowiej dziupli o biskupie Tadeuszu Płoskim. Bez zająknięcia (jeśli nie liczyć tego wynikającego ze spożytego alkoholu) wypalił o jego zamordowaniu w Smoleńsku. I tak jakoś puzzle się układają.

Wielka sprawa nie może być niemoralna?

Można uznać powyższe słowa za rojenia. W końcu Andrzej Wajda w filmie „Piłat i inni” włożył w pysk (bo nie usta) barana – przewodnika stada w rzeźni stwierdzenie, iż robi on coś ważnego i dobrego, bo wielka sprawa nie może być niemoralna. Niestety, rozmiar nie decyduje o dobru i złu. Także w wymiarze ogólnopaństwowym można z głupoty robić rzeczy straszne, niszczące państwowość polską. Ale głupota staje się zbrodnią wówczas, gdy ze strachu lub w imię prywaty przymyka się oczy na rzeczywisty obraz rzeczy. Przekopywanie ziemi na jeden metr w głąb może stać się wówczas usługą grabarską. Dla całego narodu.

Ks. Jacek Świątek