Komentarze
Bez obciążeń

Bez obciążeń

W liceum byłyśmy bliskimi koleżankami. Podkochiwałyśmy się w tych samych chłopakach, a po nocach obgadywałyśmy swoje sukcesy i porażki.

Nie przeszkadzało mi, że według niej Norwid był poetą tworzącym w dwudziestoleciu międzywojennym, a Katyń niezwykle mglistą i trudną do osadzenia w historycznych realiach rzeczywistością. Jej rodzice, pomimo demonstracyjnego wręcz buntu córki, regularnie przed końcem roku szkolnego składali wizyty nauczycielom i tak udało się uwieńczyć edukację świadectwem dojrzałości. Nawet się ucieszyłam, kiedy po bardzo wielu latach Martusia skontaktowała się ze mną przez wspólnych (jaki ten świat mały!) znajomych. Wiadomo, najpierw były telefoniczno-mailowe opowieści o życiowych dokonaniach, a w końcu przyszedł czas na konfrontację twarzą w twarz.

Przed laty rozstałam się z nieco dziką, zalęknioną dziewczyną. Teraz spotkałam pewną siebie, zadbaną bizneswoman. Nie bardzo mogłam wyjść z zadziwienia, kiedy wysiadła z samochodu w 10-centymetrowych szpilach. – Bycie w branży zobowiązuje – odpowiedziała na moją uwagę. I dodała, że za obiad to dzisiaj ona płaci. Zgodziłam się potulnie, nie omieszkując jednak dodać, że na pewno się kiedyś zrewanżuję. Prawdę mówiąc, nie bardzo szła nam rozmowa. Najlepiej wypadło obgadywanie starych znajomych, przy omawianiu pogody zrobiło się trochę drętwo, a potem już chyba tylko żałowałam czasu straconego na to spotkanie. Okazało się bowiem, że moja przyjaciółka (?) z czasów młodości ma zdecydowane poglądy na wszystko. I tak np. wysłuchałam, jakie są plusy i minusy przynależności do biznesowej (choćby i lokalnej) „elity”, że ludzie pracujący na budżetowych etatach to nieudacznicy, że do dziś jest obrażona za nazwanie jej „wykształciuchem”. Potem nastąpiło popisywanie się znajomością awiacji, w najszerszym tego słowa znaczeniu, zwieńczone autorytatywnym stwierdzeniem winy pilota (oczywiście „naciskanego” przez prezydenta) w katastrofie smoleńskiej. Kiedy próbowałam wtrącić, że chyba już nawet premier Tusk nie do końca wierzy rosyjskim śledczym, skoro popiera wysłanie listu w sprawie badania smoleńskiej katastrofy, dowiedziałam się, że jestem rusofobem i jątrzę. Bo choćby nawet się okazało, że katastrofie ktoś pomógł, to co? Pójdę na wojnę z Rosją? Poza tym ona ma dosyć tej wiecznej martyrologii i mitomanii i chce normalnie żyć. Bez jakichś durnych narodowych obciążeń. Wtedy bezecnie przypomniałam głośno, że już w liceum nie mogła przeczytać ani „Dziadów”, ani „Wesela” – zapewne przez wstręt do martyrologii i obciążeń właśnie. I uznałam wyższość racjonalnego myślenia nad bujaniem w obłokach.

A potem to już poszło z górki. Skończyłyśmy spotkanie, bo dostałam rozstroju żołądka. Nie muszę chyba dodawać, że nie przekonywałam zbyt długo mojej „odzyskanej” koleżanki, że jednak lepiej będzie, jeśli kelnerowi właśnie ja zapłacę. Na pożegnanie nie powiedziałyśmy „do zobaczenia”. Z ust „odzyskanej” padło tylko biznesowe „no to się zdzwonimy”. Ale chyba żadna z nas w to nie uwierzyła.

Anna Wolańska