Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Bo ten maj to był taki nad maje

Niektórym peerelowski maj nadal pachnie szalonym, zielonym bzem. Innym konwalią i jaśminem. Albo miętą. Jeszcze innym - rozrzucanym po polu obornikiem.

Przez lata ten wiosenny miesiąc fetowany był głównie w swoim pierwszym dniu. I jeśli jeszcze naczelne święto PRL gdzieś się w zakamarkach wałęsa - to bardziej na zasadzie upiora przeszłości niż bohatera socjalistycznej pracy - propagandowego umięśnionego herosa o nostalgicznym spojrzeniu. Ale trochę lat temu 1 maja to była niezła impreza. Jakkolwiek uroczyste obchody rocznicy wybuchu Rewolucji Październikowej z założenia przeskakiwały rangę Święta Pracy, to pojedynek pór roku zawsze wygrywała wiosna. A bywało i tak, że na okoliczność pochodów rzucili do sklepu kubańskie pomarańcze. Albo toaletowy papier. Głośniki dudniły nie tylko przez otwarte drzwi, chłoporobotnik nadrabiał zaległości w polu, a babcia przez caluśki dzień niepolitycznie, ale za to tęsknie zawodziła: „Boże daj, Boże daj, żeby wrócił Trzeci Maj!”.

Z pierwszomajowych akademii Bożena – rocznik 1955 – jedną zapamiętała szczególnie. – Zawsze mieliśmy spęd w gminnej miejscowości – wspomina. – My jeździliśmy tam furmankami. A że wybierano zazwyczaj tych gospodarzy, którzy mieli dorodne konie, wyjazd stanowił swego rodzaju rywalizację. Kiedy my w gminnej remizie śpiewem deklarowaliśmy, że „naszym zadaniem budować socjalizm”, ojcowie pod śledzia i galaretę uatrakcyjniali sobie czas w nieodległej karczmie. Po tej wizycie potęgowała się w nich kawalerska fantazja i zaczynali wyścig furmanek. A że drogi wąskie i wyboiste były, to powrotowi towarzyszyła głównie modlitwa „Pod Twoją obronę uciekamy się…”. I chyba tylko cudownej opiece Matki Boskiej zawdzięczamy, że te powroty przeżyliśmy.

– W zasadzie – opowiada Bożena – to zawsze było wiadomo, z jakim repertuarem która szkoła przyjedzie. A że i widownia też była niezmienna, to na sali panował bliski piknikowi nastrój. Ale kiedyś przyszedł do nas nowy nauczyciel śpiewu. I na to majowe święto nauczył nas nowej piosenki. Całkiem innej niż te do tej pory. Jak myśmy ten „Czerwony pas” na głosy zaśpiewali, to się w remizie taka cisza zrobiła…I jak już nam się zachciało przez tę ciszę płakać, że się tonowe nikomu nie spodobało, to wtedy ludzie zaczęli bić brawo i krzyczeć: „Czerwony pas”, „Czerwony pas”. No tośmy wtedy znowu zaśpiewali. A jak doszliśmy do „Tam szum Prutu, Czeremoszu hucułom przygrywa…”, to zaczęli tak równo klaskać. Do rytmu. A potem dalej wołali, żeby jeszcze to śpiewać, ale na nas już zza sceny, żeby schodzić krzyczeli. Jeszcze słyszałam, jak mówili, że ten nasz nauczyciel to odważny jest. Może i był, ale od następnego roku już z nami nie pracował. 

 

Hej, junacy, do roboty! 

We wspomnieniach Marty tamten maj pozostał jako miesiąc czynu społecznego. – Jakby wszystko zliczyć, to ja ze dwa hektary lasu zasadziłam. A może nawet więcej – śmieje się, sumując rezultaty swojego zaangażowania. Była wtedy świeżo upieczoną nauczycielką, zapaloną drużynową i orędowniczką hasła: „Polsce Ludowej – nasze myśli, serca i czyny”. – Dziś wcale tego nie żałuję – mówi z przekonaniem. – Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. My – no bo moi harcerze głównie ten las sadzili. Choć przyznaje, że były pewne problemy. – Nie, nie polityczne, czysto egzystencjalne – uprzedza pytanie. – Po prostu na wsi wiosna to czas wzmożonej pracy i dzieci były potrzebne w gospodarstwie.

Najbardziej jednak zapamiętała Marta taki czyn społeczny rozłożony na dwie kolejne niedziele. To było w tej wsi, gdzie pracowała, a czyn był w 100% męski. – Spędzili wtedy ze 40 chłopa, przywieźli sprzęt, i te chłopy z łopatami, z grabkami miały naprawiać drogę. Początek wyznaczyli na siódmą rano, ale towarzystwo znacznie później się złazić zaczęło. Coś tam pokopali, trochę grabkami porównali koleiny, ale już po dziesiątej to więcej niż połowa czynowników siedziała na poboczu drogi i wspomagała się procentami. Nie powiem, pracowali, do kiedy mieli przykazane, czyli do trzynastej. Tylko że równo z wybiciem godziny gdzie kto stał, tam rzucał swój sprzęt, zakręcał się w swoją stronę i poooszedł. Za tydzień była powtórka. – I apiać to samo. Toczka w toczkę – wspomina społeczny zryw Marta. – A zryta droga jeszcze gorsza była.

 

Kto się nie najadł…

Piotr z peerelowskim majem kojarzy głównie swoją maturę. Mieszkał wtedy (jak zresztą przez cały czas średniej szkoły) w internacie i był bez pamięci zakochany w koleżance z równoległej klasy. Postanowili, że wolne dni pomiędzy końcem zajęć a pierwszym egzaminem wykorzystają na ekspresowe powtórzenie. A że do internatu przynależał sad, tam postanowili usystematyzować zdobytą wiedzę. Ale już po pierwszym dniu jednomyślnie stwierdzili, że nie potrafią się skoncentrować wyłącznie na nauce. – Pełen dobrych myśli pojechałem do domu – przypomina mężczyzna przedmaturalny finisz. Ponad trzy kilometry od pociągu prawie że przefrunął, niezmiernie też się z obecności Piotra ucieszył jego ojciec. – A to sam mi cię Pan Bóg, synuniu mój, przysyła – pochwalił radosną okoliczność. – No to się chyzo przebierz, raz-dwa sobie co pojedz i w te pędy do mnie na pole przylatuj. Orać pomożesz. – Nogi się pode mną ugięły – mówi Piotr. – Przecież nie po to tu przyjechałem. – Tato, za trzy dni mam maturę – próbował negocjować. – Kto się nie najadł, ten się nie naliże – filozoficznie zawyrokował ojciec. – Jakżeś się, syniu, nie zdążył nauczyć przez 12 lat, to i trzy dzioneczki też ciebie nie zbawią. A za pługiem na spokojnie sobie wszystko popowtarzać możesz. – I…? – nie mogę doczekać się puenty. – Zdałem – zdejmuje mi kamień z serca Piotr. – Ona też zdała. W tym roku maturę ma nasza wnuczka. Znów się stresujemy.

 

Prezent od Matki Boskiej

– Miałem fajny rower, więc i znajomych w okolicznych wsiach – śmieje się Tadeusz. Zwłaszcza wypady do jednej z nich sobie upodobał. Dosyć odległej od parafialnego kościoła, więc majówkę tam przy kapliczce śpiewali. Tadeusz z chłopakami obserwował zjawisko z nieodległego podwórka kolegi. – Czasem jakaś kobieta nam pogroziła, że się tak głupio gapimy, inna skinęła ręką, żebyśmy może tam przyszli. No i kiedyś poszliśmy. Namówiłem kolegę wcale nie dlatego, że zrodziła się we mnie potrzeba wielbienia Matki Boskiej pieśnią, tylko dlatego, że mi się tam jedna dziouszka okrutnie spodobała. Po majówce próbowaliśmy odprowadzić ją do domu. Ale ciężko szło, bo z innymi wracała. Tyle że jak już się ujawniłem, to pierwsze koty za płoty. No i nadszedł taki dzień, że z nią sam na sam prawie do furtki poszedłem. Zanim jednak dotarliśmy do furtki, miejscowa „obrończyni moralności młodzieży” zdążyła już zdać odpowiednią skomentowaną relację rodzicom dziewczyny. No i Baśka dostała niezłą burę i zakaz spotykania się ze mną. Ale się zawziąłem i parę dni później poszedłem z nią do samego domu. A że takie ujawnianie się nie było wtedy na wsi w modzie, to sobie tym od razu Basinych rodziców zjednałem. Niedługo nasze złote gody – chwali się Tadeusz.

 

Lekarstwo na wszystkie troski

– Żadna matura, żadne akademie czy pochody, tylko i wyłącznie Wyścig Pokoju – ekscytuje się podpytywany o majowe wspomnienia Leszek. – To był najlepszy czas Szurkowskiego i Szozdy. Całej zresztą Polski najlepszy. Normalnie etap za etapem brali. W naszym klubie rolnika był jeden z trzech telewizorów we wsi. No to, wiadomo, że do tych prywatnych, zwłaszcza w robotny dzień, głupio było chodzić. Zwłaszcza że telewizory jako główny mebel w pokojach sobie stały. I przez to w klubie rolnika straszna ciasnota była… Bo niektóre chłopy to się nawet z pola na koniec etapu zrywały. A i dziewczyn na wyścig ile przychodziło! Taką jedną – a trzeba powiedzieć, że bardzo ładna była – to, niestety, wywlekliśmy kiedyś z klubu na siłę. Bo zawsze, jak tylko przyszła, to Polakom marnie się jechało, przegrywali etap. Najgorzej, jak przegrywali z Ruskimi. A jak jej w klubie nie było – szło wszystko jak potrzeba. Po tym wywlekaniu to się obraziła i na zabawach już nigdy żadnemu z wywlekaczy się zaprosić do tańca nie dała. Trudno, nie to nie. Coś za coś. Nawet nie wiem, gdzie się wyprowadziła, ślad po niej zaginął. A na zabawach to i tak głównie pod oknami na dworze staliśmy i śpiewaliśmy: „Szozda, Szurkowski – lekarstwo na wszystkie troski!”. I taka to wtedy ta nasza prawda była. Cała prawda. Przez calusieńką dobę.

 

Bo srebro i złoto to nic

Podobno właśnie w maju Pan Bóg stworzył świat. Dlatego w tym miesiącu takie wszystkoświeże, takie ładne jest. Nawet odległe wspomnienia. – Czy kilkadziesiąt lat temu świat był niż dzisiaj piękniejszy? – Młody był – wzdychają moi rozmówcy. I założę się, że w oparach tego westchnienia na zawsze już zostaną.

Anna Wolańska