Kultura
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Bo żyć trzeba

Rozmowa z Ewą Szymańską, łukowianką, autorką rodzinnej sagi „Bo trzeba żyć”.

Dwa pierwsze tomy pisałam około trzech lat. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie powstały one jednym ciągiem. Początkowo bowiem traktowałam pisanie jako hobby, formę relaksu. Bywało więc i tak, że nie siadałam do komputera nawet przez dwa miesiące, aby potem znowu wrócić do przerwanej historii i ją kontynuować. Sądzę zresztą, że taki sposób pisania miał swoje plusy, gdyż, wracając do swego tekstu po dłuższych przerwach, mogłam spojrzeć na niego z dystansu, poprawić niektóre fragmenty czy nawet zupełnie z nich zrezygnować. Zupełnie inaczej natomiast powstawała trzecia część cyklu, który napisałam niejako na zamówienie wydawcy. Ten etap zajął mi niecały rok, ale też i sposób pisania był tu zupełnie inny, bo, chcąc wywiązać się z podjętego zobowiązania, nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe przerwy.

Urodziła się Pani na Podlasiu. Akcja Pani książek również umiejscowiona jest w naszym regionie. Czy to sentyment do tych terenów zdecydował o osadzeniu powieści akurat na tych ziemiach?

 

Dzieciństwo i wczesną młodość spędziłam na Białostocczyźnie, natomiast prawie całe moje dorosłe życie związane jest z Łukowem. To moje dwie małe ojczyzny. Nasz region jest mi bliski, nic więc dziwnego, że akcję swojej powieści osadziłam właśnie na Podlasiu. Nie mogłam się jednak oprzeć pokusie i, korzystając z prawa autora do kreowania własnych światów, namieszałam nieco w powieściowej topografii, umieszczając w bliskim sąsiedztwie miejscowości, które na mapie są dość mocno od siebie oddalone. Jeżeli zaś chodzi o sam pomysł, aby napisać książkę, dojrzewał on we mnie przez wiele lat. Początkowo był bardzo niesprecyzowany, wiedziałam jednak, że jeżeli uda mi się stworzyć jakąś historię, jej akcja będzie się toczyła w miejscach, które dobrze znam. I że będzie to coś w rodzaju podróży sentymentalnej do czasów, które już odeszły. Urodziłam się w małej miejscowości, tam się wychowałam i chociaż podlaska wieś wciąż jest mi bliska, wygląda ona dzisiaj zupełnie inaczej niż ta, jaką zapamiętałam z dzieciństwa, a wiele rzeczy – sprzętów, zwyczajów, czynności gospodarczych, a nawet słów, które dla mnie były codziennością – jest czymś zupełnie nieznanym dla pokolenia moich córek. Uświadomiłam to sobie kilka lat temu w trakcie zwiedzania lubelskiego skansenu, gdy wśród muzealnych eksponatów dostrzegłam przedmioty zapamiętane z domu moich dziadków. Dlatego, jak mawiał Gałczyński, postanowiłam „ocalić od zapomnienia” chociaż cząstkę tego, z czym się utożsamiam i co w pewien sposób mnie ukształtowało. Oczywiście nie w sensie dosłownym, bo przecież akcja mojej powieści toczy się w pierwszej połowie XX w., a więc w czasach zanim się urodziłam. Jednakże klimat, który starałam się stworzyć w książce, w jakiś sposób stanowi echo moich własnych – co prawda mocno przetworzonych przez upływ czasu – dziecięcych wspomnień i tego, co zapamiętałam z rodzinnych opowieści.

 

Podobno Apolonia, główna bohaterka pierwszego tomu, jak i jej mąż Franciszek mają swój pierwowzór w autentycznych postaciach…

 

Owszem, chociaż tylko w bardzo ogólnym zarysie. Prawdziwy jest tylko początek opisanej przeze mnie historii, czyli małżeństwo kalekiej szlachcianki z zamożnym chłopem, które stało się osią konstrukcyjną pierwszej części książki. To był punkt wyjścia. Cała reszta to fikcja, którą stworzyłam na potrzeby opowieści, chociaż nie da się ukryć, że można w niej odnaleźć dalekie echa prawdziwych wydarzeń i sytuacji. Myślę, iż jest to nieuniknione – pisząc książkę w jakiś sposób przenoszę do niej swoje doświadczenia, zaobserwowane sceny, zapamiętane twarze, krajobrazy, wysłuchane lub przeczytane opowieści czy wypowiedziane przez kogoś słowa. Wszystko to istnieje przecież w mojej głowie, a ja, tworząc swą opowieść, wybieram z tego to, co najciekawsze i, wykorzystując wyobraźnię, łączę tak, aby powstała spójna opowieść, która zaciekawi czytelnika.

 

Jak długo powstawała powieść?

 

Dwa pierwsze tomy pisałam około trzech lat. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie powstały one jednym ciągiem. Początkowo bowiem traktowałam pisanie jako hobby, formę relaksu. Bywało więc i tak, że nie siadałam do komputera nawet przez dwa miesiące, aby potem znowu wrócić do przerwanej historii i ją kontynuować. Sądzę zresztą, że taki sposób pisania miał swoje plusy, gdyż, wracając do swego tekstu po dłuższych przerwach, mogłam spojrzeć na niego z dystansu, poprawić niektóre fragmenty czy nawet zupełnie z nich zrezygnować. Zupełnie inaczej natomiast powstawała trzecia część cyklu, który napisałam niejako na zamówienie wydawcy. Ten etap zajął mi niecały rok, ale też i sposób pisania był tu zupełnie inny, bo, chcąc wywiązać się z podjętego zobowiązania, nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe przerwy.

 

Bardzo lubię książki, których akcja dzieje się w miejscu, które znam. Większość powieściowych wydarzeń rozgrywa się w Łukowie i jego okolicach. Dowiadujemy się np. o istnieniu Gimnazjum Żeńskiego, Towarzystwa „Ogniwo” – ówczesnego Szpitala św. Tadeusza. Z kolei wesele Apolonii i Franciszka miało miejsce w Domu Ludowym w Radzyniu. Skąd czerpała Pani informacje o czasach sprzed 100 lat?

 

Z najróżniejszych źródeł: opracowań historycznych, artykułów w przedwojennych czasopismach, dokumentów, pamiętników, listów, wspomnień. Wiele rzeczy odkryłam także w czasie… spacerów po Łukowie, bo dopiero gdy usiadłam do pisania książki, zaczęłam zwracać uwagę na szczegóły, obok których wcześniej przechodziłam obojętnie. Stare budynki, kapliczki, przydrożne krzyże, drzewa, które w młodości były świadkami różnych wydarzeń – wszystko to pozwoliło mi lepiej wyobrazić sobie moje miasto sprzed 100 lat, wczuć się w atmosferę tamtych czasów. Zbierając materiały do powieści, przeglądałam również stare fotografie, mapy, plany miasta. Wiele informacji znalazłam także w internecie. To jego największa zaleta – możliwość korzystania z różnych źródeł bez wychodzenia z domu. W trakcie swych poszukiwań zaglądałam więc na najdziwniejsze strony: historyczne, etnograficzne, parafialne, wojskowe, rolnicze, genealogiczne, numizmatyczne. To zadziwiające jak wielu pasjonatów ma każda z tych dziedzin i jak cenne informacje można tam znaleźć. Oczywiście trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka i w jaki sposób można tę wiedzę wykorzystać.

 

Udało się Pani również dotrzeć do informacji, jaka pogoda panowała w styczniu 1929 r. …

 

Tak i jeszcze do paru innych ciekawostek, które wykorzystałam w swej powieści. Zdarzało się bowiem, że szukając konkretnych informacji na jakiś temat, zupełnie przypadkowo trafiałam na takie, których zupełnie się nie spodziewałam, ale które mnie zaintrygowały i podsunęły mi nowe pomysły. Właśnie informacja na temat rekordowo mroźnej zimy 1929 r. lub notatka prasowa sprzed 100 lat o bandyckim napadzie na gajowego posłużyły mi do rozwinięcia całych wątków fabularnych. Inne wykorzystałam jako tak zwane smaczki tworzące klimat książki.

 

W tle mamy też opisy dawnych obrzędów, takich jak np. wywód, czyli błogosławieństwo udzielane kobiecie po urodzeniu dziecka. O ile źródeł historycznych sprzed wieku jest sporo, o tyle ówczesne zwyczaje często były przekazywane w formie ustnej. Trudno było sprawdzić, jak to wszystko wyglądało?

 

Właściwie nie, ponieważ pisałam o tym, o czym od dawna wiedziałam. Jak już powiedziałam, moje dzieciństwo upłynęło na wsi, tak więc niektóre z opisywanych tradycji znałam z autopsji albo przynajmniej z opowiadań starszych osób. Tak było ze wspomnianym wywodem, który poznałam z relacji mojej babci. Poza tym istnieją opracowania, gdzie te, dzisiaj już zapomniane, zwyczaje zostały dokładnie opisane. Przykładem może być chociażby praca Tadeusza Krawczaka „W szlacheckim zaścianku”, z której zaczerpnęłam sporo informacji na temat obyczajów panujących dawniej na Podlasiu.

 

W sumie powstały trzy tomy sagi. Pierwszy poświęcony jest Apolonii, drugi – jej córce Gabrysi, a trzeci nosi tytuł „Rodzina”. Saga jest opowieścią o miłości, relacjach międzyludzkich i życiu w trudnej rzeczywistości. O czym jeszcze?

 

Szczerze mówiąc, to trudne pytanie. Jest to także historia, która opowiada o odkrywaniu własnej tożsamości, o szukaniu swego miejsca w świecie, o nadziei i rozczarowaniu, o marzeniach i o konieczności godzenia się z losem… Myślę – mam taką nadzieję – że jest to książka o prawdziwym życiu, a ono jest zbyt złożone, by dało się streścić w kilku zdaniach.

 

Bohaterowie muszą radzić sobie z wieloma trudnościami, jakie przynosi im los. Nie omijają ich tragedie, jak śmierć, choroby. Muszą też odnaleźć się w zawirowaniach historycznych. Czasami nie jest to łatwe. Mimo to jakoś sobie radzą, żyją. Bo tak trzeba?

 

Tak, tak właśnie uważam. Kilkakrotnie pytano mnie już o przesłanie mojej książki i wydaje mi się, że tytuł „Bo trzeba żyć” najlepiej oddaje jej główną myśl: Trzeba żyć, choć życie nie zawsze jest łatwe i nie zawsze wszystko układa się w nim tak, jak byśmy tego chcieli. Trzeba żyć, bo nie żyjemy tylko dla siebie, bo nasze życie może być ważne dla innych. Trzeba żyć, bo wbrew wszelkim przeciwnościom życie potrafi być naprawdę piękne.

 

Dziękuję za rozmowę.

MD