Komentarze
Boję się skończyć...

Boję się skończyć…

Z miejsca zaznaczę, że mam zamiar trzepnąć laptopem w stół. I choć zapewne da się po tym usłyszeć dość łoskot rozlicznych nożyc, nie mam na myśli nikogo konkretnego, w co zapewne i tak parę osób nie uwierzy i znów się obrazi. Ale widać taki los.

Jeszcze tylko miesiąc i… „pod” zmieni się na „z górki”, czyli minie połowa kadencji samorządowej. Tym samym w miejsce charakterystycznej dla syndromu roku drugiego beztroski zacznie się wkradać przedwyborczy niepokój. Nie da się już dalej zapowiadać i planować – czas podsumowywać i oceniać wykonanie obietnic. Nerwowość oraz nadwrażliwość na krytykę wyprą pewność siebie i lekceważenie zwłaszcza mediów żyjących z opisywania rzeczywistości, która niestety tu i ówdzie ponuro skrzeczy. Przez 18 lat istnienia samorządów nasłuchaliśmy się tylu obietnic, że gdyby zrealizowano 1%, stalibyśmy się drugim Hong Kongiem, a ludność tzw. Polski A wpław przeprawiałaby się przez Wisłę, by móc tu pracować, zarabiać i wydawać oszczędności gdzieś tam w Wielkopolsce, Śląsku i Pomorzu. Tak pięknie by tu było. Niewykluczone, że od jakiś 5 lat Siedlce, Biała lub Garwolin byłyby siedzibą parlamentu… I to jest jedyny powód, dla którego warto, by te autostrady, lotniska, stadiony, fabryki czy uniwersytety pozostały w kategorii „cuda wianki i inne mamidła”.

Zasadniczo można sobie pokpiwać nawet z większych nieszczęść, ale nie da się już ukrywać, że „my, elektorat” przez te 18 lat pozwoliliśmy między Bugiem, Wisła i Wieprzem (plus przyległości) wieść żywot na nasz koszt całkiem sporemu odsetkowi „ziomali”. I wcale nie mam tu na myśli wyłącznie szefów samorządów i państwa radnych, bo ci, choć posiadają największy dar sprawiania, są tylko drobnym ułamkiem samorządowej armii. Nie trzeba być profesorem Kuleszą, zwanym ojcem polskiego modelu samorządności, by z łatwością wyliczyć stanowiska, etaty, a nawet całe firmy, które przechodzą z rak do rąk lub od lat tkwią w tych samych – w zależności od naszych wyborczych preferencji. Niedawno byłem przekonywany przez kilku posłów, ze władza musi mieć prawo wymiany pewnej grupy urzędników, bo przecież nie da się budować IV RP lub czynić wielkich cudów z ludźmi III RP czy też z niedowiarkami. Z argumentem, że polityk posiadający funkcję zmiany rzeczywistości w sposób zdefiniowany w wyborczym programie musi posiadać pewność realizacji planów przez zaufanych wykonawców, nie da się polemizować. Można jednak zadać pytanie, czy przypadkiem nie taniej, szybciej i przyjemniej wyhodować armię oddanych każdej władzy urzędników, którzy, poza bezpartyjną lojalnością, wniosą to tego układu profesjonalizm, a tym samym gwarancję szybkiego i sprawnego wykonywania zadań. Idealista – to najdelikatniejsze, co słyszałem w odpowiedzi.

Największym nieszczęściem polskiego samorządu jest jego upolitycznienie, a tym samym przeniesienie na jego grunt wszystkich chorób, jakie toczą rozumiane centralistycznie państwo, gdzie urzędy, agencje i spółki nie są instrumentami sprawowania władzy, a łupami, których głównym kryterium podziału są partyjne i koleżeńskie zasługi. Nepotyzm? Kumoterstwo? Śmieszy mnie przypisywanie tego jednej partii czy zawężanie ich zdiagnozowania do centralnych urzędów lub agencji. Na konkluzję, że są to patologie równie ponadustrojowe, co i ponadpartyjne, można się obrazić lub jej zaprzeczać, a autora skazać na ostracyzm, ale nie zmienia to faktu, że praktycznie każdy świadomy swego istnienia obywatel przeciętnej gminy może wskazać przykłady ustawionych konkursów czy przetargów. Jedyne, czego ludność nie pojmuje, to odporność na tę powszednią wiedzę prokuratur, policji i dziesiątek kontrolnych instytucji, co pozwala lokalnym układom bez żenady zawłaszczać i prywatyzować urzędy szkoły, spółki, szpitale oraz agencje. Chyba, że… Aż się boje skończyć.

Grzegorz Skwarek