
Budowaliśmy Polskę poza Polską
To paradoks, że pomimo totalitaryzmu człowiek człowiekowi był bliski - wspomina doktor Bożena Laskiewicz - świadek życia polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii, stanu wojennego i przemian w Polsce, jak też życia wielkich Polaków, m.in. bł. ks. Jerzego Popiełuszki, z którym była zaprzyjaźniona. Bożena Laskiewicz przez wiele lat była ordynatorem oddziału laryngologii w jednym z londyńskich szpitali. Jest współtwórczynią programu Medical Aid for Poland, w ramach którego do Polski trafiały transporty z lekami i sprzętem medycznym.
Organizowała też autobusy miłosierdzia Jambulance umożliwiające przewlekle chorym pielgrzymowanie do miejsc kultu religijnego. Wielokrotnie jeździła z chorymi do Ziemi Świętej, Lourdes, Polski czy Rzymu. 10 kwietnia gościła w Zbuczynie, z którym wiąże ją osoba śp. ks. kan. Jana Cepa, proboszcza tutejszej parafii w latach 1995-2007. Poznała go w 1978 r., a zaprzyjaźniła, gdy w czasie stanu wojennego zaangażował się w dystrybucję darów.
Legenda o ojczyźnie
B. Laskiewicz wywodzi się z tzw. emigracji niepodległościowej: urodziła się w Tel Awiwie w Palestynie, gdzie wskutek zawieruchy wojennej trafili i pobrali się jej rodzice. W 1942 r. rodzina przyjechała do Anglii. – Byliśmy wychowani w duchu niepodległościowym. Budowaliśmy Polskę poza Polską, bo gdziekolwiek pojawiali się Polacy, tam od razu powstawały parafie, harcerstwo, polskie szkoły, działał polski teatr. Nasze życie toczyło się dwukulturowo: szkoła angielska, ale też polska, zbiórki harcerskie i wyjazdy na obozy. Należałam do zespołu tanecznego. Tworzyliśmy tę Polskę, to było nasze życie – opowiadała doktor Laskiewicz w Zbuczynie. W polskiej szkole uczyła się do tzw. małej matury. W styczniu 1953 r. wstąpiła do zuchów, a już we wrześniu została harcerką. Jej pierwszą hufcową była córka gen. Antoniego Chruściela „Montera” – Jadwiga Chruściel.
Do Polski po raz pierwszy przyjechała po maturze, w 1961 r. Legenda stała się rzeczywistością. Była też w Polsce w 1979 r. podczas pielgrzymki Jana Pawła II. Kiedy kolejny raz przyjechała w 1980 r., jej była hufcowa z Londynu Hanna Drobińska, która wróciła do Warszawy w latach 60, działaczka Solidarności odpowiadająca za sekcję społeczną na Mazowszu, pokazała jej plik listów z prośbami o pomoc. Po powrocie do Anglii B. Laskiewicz razem z harcerkami zaczęły zbierać żywność, odzież, środki czystości. W 1981 r. do Polski pojechał pierwszy kontener. W tym czasie do Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii dotarł – okrężną drogą, przez Kongres Polonii Amerykańskiej – list od Wałęsy z prośbą o pomoc w zakładaniu w Polsce tzw. banków leków na ratunek. Podczas zebrania polskich organizacji 26 września 1981 r. m.in. ustalono, że trzeba powołać fundację. W ten sposób powstała Medical Aid for Poland, na jej czele stanęła B. Laskiewicz.
Pierwsza ciężarówka
– 8 grudnia była debata w Izbie Lordów, co Wielka Brytania robi, żeby pomóc Solidarności i Polsce. Lord Harris Greenwich przedstawił słowo w słowo to, co mu powiedziałam wcześniej o potrzebach Polaków. Podczas tej debaty lady Sue Ryder wyraziła przekonanie, że aby Polska wróciła do normalności, trzeba pięciu lat. Serce mi się ścisnęło, bo myślałam, że taki stan potrwa góra trzy miesiące. Po debacie i nagłośnieniu akcji w mediach ruszyła zbiórka. Prowadził ją Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny. Dary zabierałam do domu – frontowy pokój był nimi zawalony po sufit, w jadalni i korytarzu odbywało się sortowanie i pakowanie – nie można było się ruszyć. Zapakowaliśmy trzy 30-tonowe tiry. A tu nadszedł 13 grudnia. Co teraz zrobić? Staraliśmy się o wizy, o jakieś kontakty. Ponieważ znałam ks. J. Cepa, pomyślałam, że jedną ciężarówkę poślemy do Siedlec. W tym czasie w szpitalu pilnie potrzebny były dreny do płuc – mieli wielki kłopot. A tu przyjeżdża ciężarówka m.in. z drenami, które dosłownie spadły im z nieba. Dlatego zapamiętałam tę pierwszą ciężarówkę – wspomina B. Laskiewicz.
Swego rodzaju przepustką umożliwiającą pozyskiwanie darów w całej Anglii był list od podsekretarza służby zdrowia. – Przez 16 lat zbieraliśmy nie tylko leki i środki medyczne, ale też np. odzież. Mniej więcej co dwa tygodnie wysyłaliśmy ciężarówki. W sumie 335 tirów. Z czasem akcję ukierunkowano na zbieranie funduszy na działalność pomocową. W tym celu powstał sklep charytatywny, organizowane były kiermasze i loterie.
Ksiądz stawał i zakasywał rękawy
– Jak nasze ciężarówki przejeżdżały przez Warszawę, to zawsze przez parafię św. Stanisława Kostki – mówi doktor Laskiewicz. Już przy rozładunku pierwszych zaprzyjaźniła się z młodym wikarym – ks. Jerzym Popiełuszką. – Ksiądz zakasywał rękawy i rozładowywał dary. Przy pracy była okazja do rozmowy – tłumaczy. Pamięta, jak ks. Jerzy opowiadał o Mszach św., jakie odprawiał dla strajkujących studentów Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej na Żoliborzu [1 grudnia 1981 r. – przyp. red.]. Przygotowywał się też wtedy do pierwszej Mszy za ojczyznę, w której z powodu wizy B. Laskiewicz nie mogła wziąć udziału (17 stycznia 1982 r.). Ilekroć później przyjeżdżała do Polski, zawsze odwiedzała parafię na Żoliborzu.
– Ksiądz Jerzy miał pieska o imieniu Tajniaczek. Idę kiedyś wieczorem z koleżanką, a on z pieskiem na spacerze. „Nie boisz się chodzić tak sam?” – zapytałam, bo każdy wiedział, że jest inwigilowany. Właśnie dlatego sprezentowaliśmy mu domofon, żeby nie musiał schodzić z góry i otwierać drzwi, bo nie wiadomo, kto tam na niego czekał. A kiedy ksiądz szedł odprawiać Mszę św., przy ołtarzu widać było jego świętość. Miał ją wypisaną na twarzy – mówi B. Leskiewicz.
Zawsze chodziło mu o ludzi
W tym trudnych czasie zdarzały się też sytuacje zabawne. – Było dużo próśb z Polski o aparaty słuchowe. W Anglii była w tym czasie wymiana aparatów tzw. pudełkowych na nowsze modele. Zapytałam lorda Greenwicha o te używane aparaty. Kilka dni później okazało się, że pod Bristolem jest cały magazyn. Dostaliśmy półtora tira aparatów, ponad 170 tys. Głowiliśmy się z ks. Jerzym, gdzie je w Polsce złożyć. Ostateczne trafiły do dolnej kaplicy kościoła św. Stanisława Kostki – wspomina B. Laskiewicz.
– Byłam latem w Polsce i zobaczyłam, że ks. Jerzy biega w za dużych sandałach. Mówię do niego: „Słuchaj, potkniesz się w końcu na stopniach ołtarza. Jak to będzie wyglądać?”. On na to: „to obetnę podeszwy”. „Nie obcinaj. Buty komuś oddaj, a ja kupię sandały w twoim rozmiarze”. Oderwał kawałek kartonu i odrysował swoją stopę – z tym wróciłam. W Polsce nie było niczego, a w Anglii wszystkie sandałki męskie „made in Poland”. Znalazłam w końcu jedne zrobione w Hiszpanii i przesłałam księdzu. Niedługo potem dostałam z Polski wiadomość: „sandałki już biegają”, więc na pewno je nosił – opowiada pani Bożena. Dodaje, że jak przesyłała ks. Jerzemu coś z odzieży – to zawsze podwójnie albo potrójnie, bo wszystko oddawał.
– Nie myślał o sobie, żył dla innych. Prowadziły go słowa z Listu św. Pawła do Rzymian: „zło dobrem zwyciężaj”. Dosłowne tłumaczenie brzmi: „zło w dobrym zwyciężaj”. Nie chodzi więc o dobro, które sami potrafimy wykrzesać z siebie, ale o dobro, które pochodzi od Boga – podkreśla. W ostatniej rozmowie z ks. Jerzym opowiadał jej o Mszach za ojczyznę. – Mówi: „słuchaj, po co ja bym to wszystko robił, gdyby nie wymiar duszpasterski”. Jemu nie chodziło o jakieś te polityczne sprawy, ale o ludzi, którym służył.
Ostatnia sutanna
Jak ktoś poznawał ks. Popiełuszkę, nie był już taki sam. – Nasz kierowca, Anglik, zauroczony księdzem podarował mu to, co miał najcenniejszego: złoty krzyżyk. Ksiądz Jerzy nosił ten krzyżyk do końca. Dzisiaj leży w muzeum, w gablotce z rzeczami księdza – tłumaczy.
– Koleżanka podpowiedziała mi kiedyś, że ksiądz chodzi w strasznie zniszczonej sutannie i że jej mama chce mu ufundować nową. Moim zadaniem było znaleźć materiał. Biegałam i szukałam, żeby nie był za gruby ani za cienki, żeby się nie gniótł. Znalazłam, dokupiłam też dodatki: kordonki, szczoteczki itd. Dołożyłam dla śmiechu czerwony kordonek, myśląc o awansach księdza. Z czasem okazało się, że to nie żadne awanse są mu pisane, tylko męczeństwo. To wszystko, poza guzikami, przesłałam z Anglii do Polski. Sutannę uszyto już w kraju – tłumaczy. Kiedy po śmierci księdza oddano do parafii sutannę, w której umarł, B. Laskiewicz była akurat na Żoliborzu z pielgrzymką chorych. – Zawołał mnie ksiądz proboszcz, przyniósł z sejfu pakiecik i wyjął z niego tę sutannę – poznałam po materiale. Poleciały mi łzy, bo wiedziałam, że dotykam relikwii – mówi.
LI