Chodzi mi o to…
Język prosty, czyli jaki? No - komunikatywny. Żeby go sobie średnio rozgarnięty obywatel nie musiał z polskiego na nasze przekładać. Konia z rzędem temu, kto z tzw. klientów czyta zawierane z bankiem albo z telefoniczną siecią umowy. Dodatkowy rząd dla tego, kto je potrafi ogarnąć.
Roztłumaczanie ich przez pracowników na nic się tu nie zda. Ja nie muszę rozumieć, chcę wiedzieć. Mamy w powszechnym użytku słowa o niezwykle szerokim zakresie. Na przykład słowo fajny. Aż dziw (i to nie jest męski odpowiednik dziwy) bierze, ile się różnej treści w tych literkach mieści. Albo – dokładnie. Chcesz bez straty czasu i mądrze przytaknąć – wypowiadasz i magia działa. Nie musisz się wysilać. A jakbyś się np. zechciał od odpowiedzialności wywinąć – pstryk i rzucasz: jakby. No bo jakby co, to nie ponosisz żadnych konsekwencji. Sprytne, prawda. Jest jeszcze taki – przydatny głównie dla tych, co się gdzieś tam wewnętrznie intelektualistami czują – zamiennik. Ci – jakby intelektualiści – cokolwiek krępujące w wypowiedzi „eee” zamieniają na rzekomo dodające im splendoru „ogólnieee”. Jeszcze wyżej mierzą miłośnicy zwrotu: „w mojej opinii”. Już passe jest „ja uważam” czy „moim zdaniem”. Teraz „w mojej opinii” nobilituje. A ten rodzaj nobilitacji głównie branża polityczno-medialna ulubowała sobie. Można odnieść wrażenie, że modny od jakiegoś czasu zwrot ma – w opinii jego użytkowników 😉 – zapewniać im przynależność do intelektualnej wierchuszki.
Formą dodania sobie splendoru bywa też używanie urzędowego sformułowania „w dniu dzisiejszym”. Co prawda śp. Krzysztof Krawczyk z zapytania „jak minął dzień dzisiejszy?” zrobił kiedyś przebój, ale co wolno wojewodzie… Taka licentia poetica. Czyli poza wojewodą może też artysta. Czyli że każdy, kto się artystą albo wojewodą czuje, ma licencję na mówienie: „w każdym bądź razie” albo: „między Bogiem a prawdą”?
Zwolennicy komunikatywności języka zalecają minimum słów, maksimum treści. Szłam kiedyś za ubraną w robocze uniformy męską gromadką. Nie uwierzyłabym, gdybym nie widziała/nie słyszała. Ich dziesięciominutowa rozmowa (tak długo podążaliśmy w tym samym kierunku) bazowała na pięciu słowach, wśród których jedno miało szczególnie magiczną moc i w zasadzie załatwiało wszystko. Była w tym i informacja, i wymiana poglądów, i ocena, i zachwyt, i sprzeciw. No – majstersztyk. Widać i słychać było, że się doskonale chłopaki rozumieją. Tyle że był to językowy rynsztok.
„Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. No i jeszcze o to, żeby uszu odbiorców zechciał nie kaleczyć.
Anna Wolańska