Komentarze
Co komu wolno

Co komu wolno

Mógłby sobie ktoś pomyśleć, że czas epidemii, kwarantanny i lockdownu to generalnie czas ciszy i spokoju. No bo co się może dziać, skoro nic specjalnie dziać się nie może? A jednak dzieje się całkiem sporo i to nie tylko w obszarze pandemiczno-szczepionkowym.

Nie tak dawno mogliśmy się przekonać, że od Ameryki i Amerykanów wcale nie jesteśmy wiele gorsi, a nawet w pewnych obszarach udało nam się ich wyprzedzić. W mało chlubnej wprawdzie dyscyplinie, jaką jest zdobywanie siłą siedziby własnej, państwowej władzy, ale jednak byliśmy pierwsi. Na szczęście jednocześnie mniej skuteczni. To, czego niezadowolonej polskiej opozycji nie udało się dokonać w grudniu 2016 r., niezadowoleni Amerykanie zrealizowali w tegoroczne Święto Trzech Króli. Nasi sejmu nie zdobyli, chociaż oczami marzeń widzieli już niektórych posłów skaczących w przerażeniu z okien. Amerykanie do Kapitolu wtargnęli, więc jednak są lepsi, chociaż gorsi. Taki paradoks, a jego rozwinięcie jest paradoksalną potęgą.

Okazuje się bowiem, że szturmujący polski sejm są obrońcami demokracji, a zdobywcy Kapitolu jej śmiertelnymi wrogami. Nie wiadomo, ile jeszcze lat trzeba przeżyć, żeby istotę takiej narracji zrozumieć i czy jest to w ogóle możliwe dla człowieka, któremu zdecydowanie bliżej do logiki niż do ideologii. Polityczne, uliczne chuligaństwo zawsze nim pozostanie, bez względu na to, kto je uprawia i kto z takich metod korzysta. Jest przecież jednak zdecydowana różnica pomiędzy manifestowaniem swoich poglądów, a siłą, agresją, łamaniem prawa i dobrych obyczajów. Ta zasada obowiązuje po obydwu stronach oceanu.

Przy okazji tych smutnych, waszyngtońskich wydarzeń poznaliśmy również nowatorską interpretację pojęcia wolności słowa. Okazuje się bowiem, że nie mniej istotna od treści tekstu wypowiadanego czy pisanego jest osoba autora. W niektórych przypadkach autor jest nawet ważniejszym kryterium od treści. Mówiąc więc bardziej wprost: nie to, co wolno, ale to, komu wolno. A wolno, jak się okazuje, nie wszystkim i nie zawsze. W przestrzeni internetu mogą sobie fruwać miliony pornograficznych stron, bzdurne filmiki i instrukcje wykonania bomb. Na „fejsie” też można pozwalać sobie na wiele pod warunkiem, że nie jest się nieodpowiednim prezydentem, bo wtedy już miejsca brak. Powycinają, zablokują, zakneblują, zlikwidują i nawet Kevin zostanie całkiem sam, nie tylko w Nowym Jorku, ale i w hotelu. Wtedy wreszcie będzie tak, jak być powinno, czyli pełnia wolności dla wszystkich, ale pod warunkiem, że wszyscy to my.

Niewątpliwie trzeba i należy mierzyć słowa ich ewentualnymi i przewidywalnymi skutkami. Zasada ta powinna dotyczyć jednak wszystkich. Polityków wszystkich opcji czy dziennikarzy, którzy słów używają chyba najwięcej, a skutkami używania przejmują się raczej sporadycznie. Częściej są szczerze, chociaż nieszczerze, tymi skutkami zaskoczeni.

Janusz Eleryk