Co poszło nie tak?
Dziennikarze w Polsce (niezależni i obiektywni) też zmieniają w tej kwestii zdanie - bo w tej samej stacji telewizyjnej dziś paski w programach informacyjnych komentują to wydarzenie zupełnie inaczej niż pięć lat temu (no ale przecież tylko krowa na miedzy nie zmienia poglądów). Faktem jest, że rok 1989 był rokiem formalnej zmiany ustroju, że do władzy dopuszczono dotychczasową opozycję, a „siła przewodnia” odeszła w cień; ba - nawet formalnie przestała istnieć.
Jak już wspomniałem – nie zamierzam tu dokonywać ani naukowych analiz historyczno-geograficzno-politycznych, ani dywagować, czy ustrój zmienił się faktycznie, czy tylko pozornie – byłoby to bowiem wyważaniem otwartych drzwi i zabieraniem głosu w dyskusji, która jest głośna, wielogłosowa i wręcz powtarzalna w swej zaciekłości. Pozwolę sobie natomiast spojrzeć na tamte wydarzenia z 1989 r. mocno subiektywnie – odtwarzając w pamięci to, na co patrzyłem jako dziecko i jako kilkunastoletni chłopak.
Po pierwsze, w internecie i mediach społecznościowych widać ostatnio coś w rodzaju sentymentu za czasami PRL. I nie jest on wyrażany tylko przez byłych aparatczyków i funkcjonariuszy komunistycznych i ich rodziny (co akurat byłoby zrozumiałe), ale też przez moje pokolenie – czyli 40- i 50-latków, którzy nie są i nigdy nie byli „resortowymi dziećmi” (ani nawet pociotkami). Mądrze ktoś zauważył, że to nie tyle tęsknota za tamtym ustrojem, co po prostu sentyment do czasów, w których byliśmy piękni i młodzi (bo dziś, jak mawia mój kolega, jesteśmy już tylko piękni – a inny nawet twierdzi, że zostało już samo „i”).
Po drugie, napisano już wiele mądrych ksiąg i rozpraw na temat: „Przyczyny upadku komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej”. A dla mnie – tak po prostu i łopatologicznie – zawaliło się, bo zawalić się musiało; bo cały tamten system oparty był na niejednoznaczności i udawaniu. Bo tzw. prawdziwych, ideowych komunistów można było policzyć na palcach jednej ręki (o ile by się ich w ogóle znalazło). Z jednej strony służba bezpieczeństwa, represje, prześladowania – a z drugiej tumiwisizm, minimalizm i hipokryzja. Pierwsi sekretarze całkowicie oderwani od życia, patrzący na świat przez pryzmat swoich „niezapowiedzianych” wizyt w zakładach pracy, gdzie wszyscy zgodnym chórem mówili, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, aby tylko nie zepsuć samopoczucia dostojnego gościa. Trawa pomalowana na zielono, szczęśliwi podwładni, zaś – jak głosił jeden z zakazanych dowcipów – ulubionym napojem klasy robotniczej był szampan, który wszelako piła ona wyłącznie ustami swoich wybranych przedstawicieli. Przedstawiciele natomiast byli zainteresowani głównie świętym spokojem i tym, by sprawozdanie dobrze wypadło. O to, aby nie dowiedzieli się czegoś, co mogłoby zburzyć ich błogie samopoczucie, dbało ich otoczenie, które funkcjonowało na kształt dworu – były zatem „tajemnice”, które znali wszyscy oprócz samych zainteresowanych, intrygi i spiski, system korupcji, wzajemnych usług, przysług i powiązań. Były pochody pierwszomajowe, na które zwożono „aktyw” i dziatwę szkolną, byle tylko „było dużo, licznie i hucznie”.
Tak po ludzku patrząc – zbyt wielkich szans na przetrwanie taki układ nie miał, więc po prostu upadł z hukiem… choć złośliwi twierdzą, że nie wszędzie i że są enklawy, gdzie nadal ma się całkiem dobrze.
Ks. Andrzej Adamski