Co wszczęła rozpacz, to dokona męstwo!
Oczywiście można głosić wszem i wobec, że nie jest najlepszym dla nas wspominanie tego, co było narodową klęską. Cóż, stojąc kiedyś u wylotu wąwozu pod Termopilami, zastanawiałem się, patrząc na pomnik Leonidasa, na ile właśnie to, co dzisiaj jawi się jako klęska, jest zarzewiem przyszłych zwycięstw narodowych. Zwycięstwo musi być zawsze przygotowane. Jednakże rzeczywiste zwycięstwo nie dokonuje się li tylko siłą oręża czy też przemyślaną taktyką. Gdy brakuje męstwa i odwagi, wówczas nie jest możliwe wygrywać z wrogiem. Zwycięstwo zawsze jest udziałem tych, których charakter ugruntowany jest na jasnych i niepodważalnych zasadach i celach. To, co jawi się jako klęska w danym okresie czasu, jeśli jest wyrazem wolnego ducha, wcześniej czy później zaowocuje wygraną. Jest jednak w samych początkach styczniowego zrywu coś, co zapewne nie jest miłe dla wszelkich piewców „radosnego świętowania” narodowych pamiątek. To słynna już branka.
Tych, co nam tyle zrządzili zdrad
W nocy z 14 na 15 stycznia 1863 r. przeprowadzono przymusowy pobór polskich patriotów do armii carskiej. Co ciekawe, choć do tej pory ów pobór dokonywał się drogą losowania, to ten jeden raz przeprowadzony był zgodnie z wcześniej przygotowanymi listami. A twórcami owych list było stronnictwo związane z hrabią Aleksandrem Wielopolskim, który dzierżył stery rządów nad Królestwem Polskim. Owszem, można zastanawiać się nad motywacją kierującą tym działaniem jakby nie było polskiego patrioty. Można wskazywać, że dążenie wówczas do konfliktu z Rosją carską było działaniem narażającym sprawę polską na ogromne perturbacje. Jednakże nie sposób nie stwierdzić, że w swoim działaniu Polak, chcąc podtrzymać własne racje, użył obcego wojska przeciwko pobratymcom. Co więcej, sam dokonał wyboru, kogo należy wcielić do armii, a kogo pozostawić w spokoju. Tak więc osławiona styczniowa branka miała charakter czyszczenia społeczeństwa polskiego z określonego elementu, z którym było nie po drodze sprawującemu władzę z nadania zaborcy. Nie sposób nazwać tego inaczej jak zdradą. Nawet jeśli przyświecały jej najszlachetniejsze idee. Ów schemat powtarza się jakoś dziwnie w naszej polskiej historii. Bo czymże innym była chociażby Targowica, której twórcy wezwali na pomoc carycę Katarzynę, by ona ochroniła państwo polskie? Czymże innym było chociażby niszczenie polskiego podziemia niepodległościowego przez zwarte oddziały NKWD przy współudziale ówczesnych zarządców naszej ojczyzny? Czymże innym było dokonanie inwazji na własny naród przez generała Jaruzelskiego, którego dzisiaj pewien redaktor nazywa człowiekiem honoru?
Zwalczyć tyranów wszak to nie cud!
A cóż można wytoczyć jako działa przeciwko zdradzie? Owszem, należy podjąć działania mające na celu zniwelowanie jej skutków w obszarze naszej ojczyzny. Ale jeśli sama zdrada dokonuje się najpierw w umyśle osoby wydającej własnego brata na cierpienie czy też śmierć, to odpowiedź winna płynąć przede wszystkim ze sfery ducha. Jeśli zdrada jest chłodną kalkulacją własnych zysków i strat, opartych nawet na wspaniałych ideałach, to tym, co najbardziej wydaje zdradę na światło dzienne, jest stałość ducha pozostałej części społeczeństwa. Siła uformowanego charakteru jest tym, co najbardziej boli zdrajcę. Spojrzenie oczu nieugiętych i stałość przekonań jest najstraszniejszą karą dla tego, kto dopuszcza się zdrady. Wbrew wszystkiemu zwycięstwo tkwi nie w sferze oręża, ale w sferze ducha. Przeciwko zdradzie nie ma innej broni jak hart ducha. Oglądając cykle rysunków Artura Grottgera, jak chociażby Polonia czy Lithuania, dokumentujące również wydarzenia, o których tutaj piszę, nie sposób nie zauważyć owego hartu duchowego, który bije z postaci polskich powstańców czy też rodzin, które nie szukają już żywych, lecz zmarłych. Ten hart ducha widziałem również w oczach młodego chłopaka z okolic Kamieńca Podolskiego, który w 1992 r., mieszkając kilkaset kilometrów od Polski, z naciskiem w głosie mówił mi, że nie jest Ukraińcem, ale Polakiem mieszkającym na Ukrainie. Tenże hart ducha jest wypadkową wielu cech, ale na szczególne podkreślenie zasługuje duma z przynależności do polskiego narodu, przywiązanie do rodzimych tradycji oraz stałość charakteru. Innymi słowy: ów hart ducha jest właściwy ludziom o ugruntowanym charakterze, a nie plastelinom, lepiącym się do tych czy innych salonów.
Jako przynależy godnym synom ojców naszych?
Mickiewicz zakończył swoją epopeję słowami: „O tym-że dumać na paryskim bruku, przynosząc z miasta uszy pełne stuku przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, zapóźnych żalów, potępieńczych swarów!”. Można by sparafrazować te strofy, wskazując (trochę wbrew wieszczowi), iż dzisiaj potrzeba właśnie przypomnienia trudnej naszej polskiej historii, by nie zmieniono nas w krainę plastelinowych ludzików, którzy własnego szczęścia i własnego spełnienia szukają w objęciach sąsiadujących z nami potęg. Jest dla mnie jakimś niewyobrażalnym błędem, iż naszą własną przyszłość kroimy do potrzeb krajów ościennych, a hasło „za naszą i waszą wolność” zamieniamy najczęściej na działanie w obronie cudzych interesów. Może właśnie dlatego, że zapomnieliśmy owej dumy narodowej i związanego z nią przywiązania do rodzimych pamiątek. Nie chodzi przy tym o jakiś narodowy izolacjonizm, ale o to, byśmy nie zapominali, że jesteśmy Polakami. Glajszachtowanie europejskie naszego młodego pokolenia, sprowadzanie narodowej przynależności do biało-czerwonego szalika zawieszonego na szyi czy też ograbianie młodego pokolenia z nauki historii, nie mówiąc już o pomiataniu naszymi polskimi dziejami przez tanich publicystów najczęściej zatrudnionych za pieniądze raczej nie polskiego kapitału – oto rzeczywistość, z którą należy walczyć z całych sił. Powie ktoś, że to syzyfowy wysiłek… Niekoniecznie. To, co było daniną krwi, przesiliło w końcu skutki zdrady nielicznych. Zdrajcy w końcu będą nazwani po imieniu, a ci, co mieli hart ducha, będą dumnie wznosić czoła. Jak Leonidas na posągu u wylotu termopilskiego wąwozu.
Ks. Jacek Świątek