Komentarze
Źródło:
Źródło:

Co z tym chrześcijaństwem?

Kolejny już werdykt sądu w sprawie Alicja Tysiąc v. Gość Niedzielny bez wątpienia jest zaskakujący. I to nie tylko z powodu skazania redakcji katolickiego tygodnika za czyn niepopełniony, bo przecież analiza lingwistyczna jednoznacznie wykazuje, że zarzucany czyn, tzn. porównanie powódki do oprawców hitlerowskich, nigdy nie miał miejsca.

Znalezienie się zaś w jednym artykule z nazistowskimi oficerami nie jest jeszcze określaniem samej pani Tysiąc. Równie dobrze w tekście mogło znaleźć się odniesienie do muszki owocówki czy też zbója Madej.

Co innego wydaje mi się niesłychanie groźne w przypadku tego wyroku. Otóż sąd poczuł się władny nie tylko do określania zakresu działania i nauczania Kościoła (jak to było w pierwszej instancji), ale również poczuł wenę i natchnienie, aby zdefiniować Kościół w jego istocie. To działanie jest o tyle istotne, że sądy z natury swojej powołane są do stwierdzania winy oskarżonych, na co składa się uzyskanie w trakcie procesu sądowego pewności co do zaistnienia czynu oraz wyznaczenia równowartości za dokonany czyn, którym jest kara. Przy orzekaniu sąd może wziąć pod uwagę okoliczności, także wewnętrzne skłonności winnego, ale nie jest władny do określania i definiowania rzeczywistości. Tymczasem w uzasadnieniu wyroku skazującego redakcję Gościa Niedzielnego i Archidiecezję Katowicką pani sędzia podała skrótową definicję Kościoła jako wspólnoty miłości. Jest to o tyle niebezpieczne, ponieważ sąd uzurpuje sobie prawo do definiowania (czytaj: kreowania) rzeczywistości. Jeżeli uznalibyśmy taką rolę sądów, wówczas nietrudno sobie wyobrazić sprawę sądową, w której pani sędzia będzie orzekać przeciwko nauczycielowi, który jej zdaniem podał uczniowi niewłaściwą definicję trójkąta, przez co dziecię zostało narażone na jedynkę w dzienniku.

Powiedz wreszcie, kim jesteś!

Problem jest jeszcze inny. Otóż większość z nas zgodzi się z podaną przez sąd definicją wspólnoty wierzących w Chrystusa, gdyż prawo miłości jest najważniejszym przykazaniem, zgodnie z Jego nauczaniem. Wszystko rozbija się o rozumienie miłości. Łzawość tanich i szmirowatych seriali brazylijskich spowodowała niesłychane spustoszenie w tym zakresie. Dzisiaj za miłość uznaje się jakiekolwiek poruszenie ludzkiej uczuciowości, bardzo często bez określania celu działania człowieka. Miłość stanowić miałaby czynność ludzką dokonywaną pod wpływem aktualnego przeżywania rzeczywistości. Innymi słowy jedynym jej motywem byłoby subiektywne przekonanie, że moje działanie jest dobre, ponieważ działam spontanicznie, a celem mojego działania jest jedynie zaspokojenie własnej potrzeby, wyrażonej w emocji i poruszeniu serca. Tymczasem głoszona przez chrześcijan od początku miłość jest działaniem jak najbardziej ucelowionym. Człowiek podejmuje czyn kierowany miłością, czyli chęcią dobra drugiego. Dlatego właśnie Chrystus mógł zawrzeć wezwanie do miłości w strukturze przykazania, czyli obowiązku. Emocji nie można nakazać, ale miłość tak, ponieważ jest ona dziełem woli, a ta działa pod wpływem poznanego dobra, z którego to poznania rodzi się obowiązek odpowiedniego zachowania wobec danego przedmiotu. Biorąc to wszystko pod uwagę, należy stwierdzić, że wyznawcy Chrystusa są wspólnotą miłości, ale nie kierowanej emocjami, lecz uznaniem prawdy o Bogu, świecie i o człowieku. Objawia się to w pierwszym działaniu apostołów, którzy nie tyle „opatrywali rany”, ile raczej głosili Dobrą Nowinę, czyli prawdę otrzymaną od Jezusa Chrystusa. Pierwszym więc obowiązkiem chrześcijanina jest miłość prawdy, a poprzez nią miłość do Boga i do człowieka. Z takiej miłości rodziło się męstwo męczenników i wytrwałość wyznawców.

Kościół jak sztuczny miód?

Niestety, również w łonie Kościoła dzisiaj brakuje tej jednoznaczności. Swoisty konformizm zawładnął nie tylko wiernymi, ale i po części hierarchią Kościoła, tzn. duchowieństwem. Brak zdecydowanej reakcji po obu wyrokach sądowych oraz zwracanie uwagi na sprawy pośledniejsze ukazuje naszą słabość. Św. Jan Maria Vianney w jednym ze swoich kazań stwierdził, iż „jeśli pasterz milczy, widząc, że Bóg jest znieważany, a dusze błądzą, biada mu! Jeśli nie chce się skazać na wieczne potępienie, musi odrzucić szacunek ludzi i strach przed pogardą. Nie powinna go powstrzymywać nawet pewność utraty życia po zejściu z ambony”. Zaś Sługa Boże kard. Stefan Wyszyński w swoich „Zapiskach więziennych” zawarł podobną tezę: „Największym brakiem apostoła jest lęk. Ściska serce i kurczy gardło. Lęk apostoła jest pierwszym sprzymierzeńcem nieprzyjaciół sprawy”. Z właściwą sobie krewkością Georges Bernanos stwierdził: „Durnie! Wasza cywilizacja zbudowana została na krwi męczenników, którzy stracili życie za prawdę”. Pośród tego świata, z którym Kościół pielgrzymuje już od dwóch tysięcy lat, o skuteczności jego misji nie świadczy uzgadnianie się ze światem, ale wierność prawdzie, wierność Dobrej Nowinie. Ta wierność nakazuje czasem zamknąć drzwi Kościoła przed władcą (jak uczynił to św. Ambroży w Mediolanie), a czasem stanąć w poprzek modnym trendom i zachowaniom większości. Nawet gdy straci się wpływy, a nawet doświadczy śmierci. Odwagą Kościoła dzisiaj jest postawa Sokratesa, który był wierny prawdzie aż do śmierci. Nawet jeśli staniemy się mniejszością w społeczeństwie.

Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi

Postawa uzgadniania się ze światem w dziedzinie wiary ma swoje tragiczne konsekwencje. Najważniejszą z nich jest po prostu kastracja chrześcijaństwa. Przestaje ono być płodne, a jedynym jego zadaniem staje się zabawianie ludzi piskliwym śpiewem. Największy zaś strach opanowuje takie chrześcijaństwo, gdy musi wystąpić przeciw mocom tego świata, nawet gdy nie są to demony, a jeno demokratyczna większość medialnie ukształtowana. Prowadzi to do takich idiotyzmów, jak niedawne stwierdzenie jednej „pani biskup” kościoła luterańskiego, która powiedziała, że dzisiaj pewnych fragmentów Nowego Testamentu nie powinno się nawet czytać, bo nie są powszechnie akceptowalne. W imię koniunktury odrzucona została integralność Dobrej Nowiny. Wygląda na to, że część chrześcijan zaakceptowała wyrok Sanhedrynu, który nie zabił apostołów, pozwolił im żyć w społeczeństwie, ale zakazał nauczania w imię Jezusa Chrystusa. Tak więc pytanie Zbawiciela: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie?” nie jest pytaniem do świata. To jest pytanie do Kościoła, czyli do nas wierzących.

Ks. Jacek Świątek