Coś tu śmierdzi
Prowadzone przez nich na coraz większą skalę demonstracje nie podobają się zwłaszcza elitom spod znaku Silnych Razem. Prym wśród oburzonych wiodą wożący się czarnymi limuzynami gogusie ze starannie wyżelowanymi fryzurami, wespół z noszącymi się na wysokich obcasach wyemancypowanymi paniusiami. Wspomniane towarzystwo (co to dawno już zapomniało, jak ich ojcowie zasuwali w pocie czoła w polu, aby dzieciom żyło się lepiej w wielkich miastach) wciąż jednak nie ma pojęcia, o co toczy się walka.
Z pomocą nie przychodzą im również media głównego nurtu, które albo bagatelizują czekające nas za chwilę problemy, albo robią z rolników wariatów rozbijających się po drogach wypasionymi traktorami. Tymczasem walka toczy się o przyszłość nas wszystkich, w tym i wspomnianych fircyków, którym wariactwo tzw. zielonego ładu oraz zrównoważonego rozwoju ograniczy niebawem do minimum podstawowe prawa i wolności.
Nawarstwiające się kłopoty, z jakimi mierzą się polscy producenci i przedsiębiorcy (nie tylko z branży rolnej), nie obchodzą także rządzących. Ci bowiem, zaabsorbowani przerabianiem II Rzeczypospolitej na kolejny dystrykt Generalnego Gubernatorstwa, nie mają ani czasu, ani tym bardziej głowy do zajmowania się jakimiś nieistotnymi sprawami krajowymi. Wyjątek stanowi młody, bogaty, wygadany, nienagannie ubrany i na swój sposób niebrzydki Michał Kołodziejczak. Otóż pan Michał, pełniący obecnie funkcję sekretarza stanu w ministerstwie rolnictwa, nie może dłużej udawać, że nie interesuje go los polskiego chłopa. Wprawdzie jako wiceminister (podobnie jak cały rząd) jest przeciw rolniczym protestom, ale jako rolnik (chcący uchodzić za drugiego Andrzeja Leppera), popiera je całym sercem. Złośliwi nawet twierdzą, że za jakiś czas, działając pod presją dawnych przyjaciół z Agrounii – których porzucił dla kariery u boku Donalda Tuska – w ramach samokrytyki i zadośćuczynienia sam siebie obleje gnojówką oraz wywiezie z ministerstwa na taczce.
Ale póki co stojący w szerokim rozkroku niedoszły „klon Leppera” postanowił pojechać na wschodnią granicę, aby organoleptycznie zbadać, ile jest cukru w ukraińskim cukrze. W pierwszej kolejności pan minister użył zmysłu węchu. I tu, ku jego zaskoczeniu, okazało się, że ów cukier emituje „dziwny zapach”. Wyraźnie podminowany oświadczył, że natychmiast nakaże, by wwożone do kraju białe kryształki były poddawany surowej kontroli sanitarnej. Na szczęście ministra udobruchali graniczni urzędnicy stawiający pieczątki na dokumentach przewozowych, tłumacząc, że cukier ze wschodu może dziwnie pachnieć, bo „to cukier dla przemysłu”.
I tu pojawia się kolejny problem. Czy możemy zadowolić się urzędniczą deklaracją stwierdzającą, że wwożony do Polski cukier jest przeznaczony dla przemysłu. Przecież i tak zostanie on w końcu przez nas spożyty, jeśli nie w formie ciastek i cukierków, to w postaci np. napojów chłodzących czy dżemów. Jego dziwny zapach wprawdzie będzie ukryty, podobnie jak ukrywane jest techniczne zboże w pieczywie, które ze smakiem konsumujemy. Jednak źródło pochodzenia smrodu, podobnie jak wpływ emitujących go substancji na nasze zdrowie, nadal pozostaje kwestią nierozstrzygniętą. Moim zdaniem jedyną rzeczą mogącą uchronić polskiego konsumenta przed ewentualnymi zgubnymi skutkami spożycia podejrzanego cukru z Ukrainy jest przerobienie go na spirytus. Ten, jak wiadomo, nikomu jeszcze nie zaszkodził, a jeśli już, to z pewnością nie z powodu dziwnego zapachu, tylko nadmiernego i niekontrolowanego spożycia.
Leszek Sawicki