
Cóż szkodziło obiecać…
Tegoroczna kampania prezydencka dała nam dużo zaskoczeń. Choćby takich, że mieliśmy 13 kandydatów, którzy reprezentowali obozy od prawej do lewej strony sceny politycznej. Czyżby były to najbardziej demokratyczne wybory ostatnich lat?
Z takim ujęciem byłbym ostrożny, bo pod tym hasłem kryją się różne zjawiska. Ale można uznać, że to pierwsze wybory od dawna, w których bardzo widoczni byli kandydaci spoza tych dwóch głównych formacji, o których tyle się dyskutowało i którzy zdobyli konkretne poparcie w pierwszej turze.
To konsekwencja tego, że w przestrzeni publicznej nie mieliśmy poczucia dominacji reprezentantów dwóch głównych obozów politycznych. Dlatego wielu innych kandydatów miało swoje pięć minut, niektórzy je wykorzystali, niektórzy nie.
Ewidentnie w tej kampanii znaczenie odgrywały zarówno debaty, jak też rozmowy w niestandardowych formatach podcastowych, u medialnych influencerów. Mam poczucie, że to one nadawały ton tej kampanii, bo zapraszano do nich wszystkich kandydatów. Infrastruktura medialna sprzyjała pluralizmowi politycznemu bardziej niż w tych sprzed lat, gdzie opierano się głównie na telewizji publicznej czy mediach głównego nurtu. To się ewidentnie skończyło, bo mamy wiele innych, mniejszych – od Kanału Zero, po Telewizję Republika. Oczywiście TVP też miała swoją rolę, niemałą, ale to chyba nie była rola, którą TVP chciałaby odegrać, bo nie ona nadawała ton tej kampanii.
Ale czy mieliśmy w ogóle okazję poznać programy wyborcze poszczególnych kandydatów? Chwilami więcej mówili o sobie nawzajem niż o tym, co chcieliby zrobić.
O programach każdy, kto chciał, mógł przeczytać, np. na stronach internetowych, kandydaci przemycali swoje pomysły w czasie debat itd. ...
JAG