Czas wizjonerów
Można powiedzieć, że konflikt o ACTA nie jest tylko prostym sporem o ochronę praw ludzi do zysków z własnych dokonań (choć wydaje się, iż najbardziej betonowaniem internetowej wolności zainteresowani są nie twórcy, ile raczej korporacje zarabiające na nich krocie). Ta sprawa wydaje się być poza wszelkimi dyskusjami. Najbardziej dolegliwym dla społeczeństwa, choć może nieuświadomionym do końca jest sposób przyjęcia tych rozwiązań, a mianowicie dokonanie tego w zaciszu gabinetów. Owszem, może powie ktoś, iż jestem zwolennikiem tzw. „spiskowej teorii dziejów”. A ja nie będę zaprzeczał. Bo wystarczy przyjrzeć się tylko pobieżnie dziejom świata, by zrozumieć, że od zawsze konflikty pomiędzy ludźmi rozwiązywane były zazwyczaj w dwojaki sposób: bądź drogą zbrojną, bądź negocjacji. Tylko o ile ta pierwsza droga była widoczna dla wszystkich, o tyle to drugie już raczej nie. I nie chodzi tylko o Jałtę czy innego tego typu działania. To w ramach tajnych ze swojej natury rozmów tworzono nowe porządki społeczne, o których zwykli zjadacze chleba dowiadywali się na samym końcu, a właściwie po prostu musieli w nich żyć. Tak było kiedyś, i tak wydaje się być dzisiaj. Bo chociaż posiadamy nowoczesne środki przekazu, to jednak o wydarzeniach w świecie wiemy coraz mniej. A przynajmniej o najważniejszych.
Brzydka panna, lecz kokietka
Mało kto dzisiaj pamięta ową sentencję Władysława Bartoszewskiego o Polsce, że z braku urody i posagu winna być ona miła dla „wielkich tego świata”. Zapytany w czasie kampanii 2007 r. o tę właśnie wypowiedź Donald Tusk oświadczył, iż jest ona wyrazem „dobrej dyplomacji”, która nie stroi groźnych min. I widać doskonale realizuje tę wytyczną, czego dowodem jest nasze działanie, a właściwie jego brak, na forum międzynarodowym. Owa brzydka panna, miast podejmować jakieś własne działania, coraz częściej zadowala się staniem w kącie na rautach dla wybranych. I nie chodzi mi tylko o sprawę niedopuszczenia naszego kraju do jakichkolwiek decyzyjnych gremiów krajów strefy euro w ramach paktu stabilizacyjnego, za który i tak będziemy płacić. To bowiem jest już tylko konsekwencją wcześniej obranej taktyki. Wymsknięcie się jednemu z polskich dyplomatów informacji o przyjęciu przez nasz kraj europejskiej quasi-waluty, nie wydaje mi się tylko przejęzyczeniem, lecz raczej niedostatkiem w zachowywaniu tajemnicy. Przyjęcie bowiem przez nasz kraj zobowiązań finansowych w celu ratowania „europejskiego pieniądza” wydaje mi się bez tej informacji czymś niezwykle kuriozalnym. Bzdurą są opowieści o solidarności państw UE (zwłaszcza jej ścisłego jądra, jakim jest strefa euro) w obliczu podejmowanych działań wypychania słabej ekonomicznie Grecji z ich grona. Obecna pozycja Polski w tym przedsięwzięciu wydaje się przypominać sytuację małego chłopca, który mamiony przez starszych kolegów wizją „szacunku starszych” i przyjęcia go do „mafii” oddaje swoje własne kieszonkowe na szlugi, które i tak wypalą ci podrośnięci. Co więcej, ostatnio w czasie forum w Davos kanclerz Niemiec oświadczyła ni mniej ni więcej, że ów pakt stanowi drogę pośrednią do realizacji wizji Europy jako superpaństwa. W tymże „tworze państwopodobnym” rządom krajowym przypadnie rola Bundesratu – niemieckiego odpowiednika naszego senatu, lecz z mniejszymi uprawnieniami. Aniela Merkel dodała ponadto, iż jej zdaniem kraje Unii Europejskiej gotowe są do podjęcia nowych zobowiązań. W tym kontekście zapowiedź naszej akcesji do strefy euro jawi się cokolwiek inaczej. Pocałunek rączki „nadobnej” pani kanclerz, złożony przez naszego premiera, czy też kokietowanie przez naszego ministra spraw zagranicznych Niemiec jako „przewodniej siły” Europy są tylko medialną konsumpcją podjętych zobowiązań.
Po trawce też są wizje
W ostatnim wywiadzie dla tygodnika „Wprost” premier Donald Tusk oświadczył, że jest człowiekiem twardo stąpającym po ziemi i żadni doktrynerzy czy wizjonerzy go nie przestraszą. Problem w tym, że to właśnie ów „realizm polityczny” sprawił, iż znaczna część naszego społeczeństwa po II wojnie światowej przestała mieć nadzieję na niepodległość i wybrała życie w „strefie cienia” Wielkiego Brata ze Wschodu. Dzisiaj wiemy, że rację mieli ci, którzy byli wizjonerami. Nie chodzi jednak o tych, którzy tworzą fantasmagorie w narkotycznym widzie (nawet jeśli się nie zaciągali), ile raczej o tych, którzy działając w interesie własnego państwa nie są doktrynerami „przaśnego realizmu”. Porzucenie przez obecną ekipę idei Lecha Kaczyńskiego tworzenia przeciwwagi decyzyjnej dla działań Brukseli i Moskwy, czy też deklaracja Bronisława Komorowskiego, że nie będzie umierał za Gruzję, daje dzisiaj skutki. Można powiedzieć, że jest to najszybsza interakcja na polską dyplomację w dziejach. Nelly Rokita nie miała racji, mówiąc, że premier stoi w rozkroku na barykadzie. Jego ekipa już przeszła na jedną stronę w momencie deklaracji, a właściwie wcieleniu w życie idei pokornego trzymania się za rączkę i wodzeniu gdzie popadnie przez rozgrywające państwa w Unii i nie tylko. Myślę, iż cały problem ACTA wziął się stąd, że już sam premier dostrzegł miałkość polityki zagranicznej ufundowanej na bon mocie Bartoszewskiego i zaczął szukać porozumienia z USA. Problem jednak nie w tym, z kim gramy w drużynie, ile raczej w mentalności, która nastawiona jest nie na samodzielność, a raczej na zależność od kogokolwiek. W końcu poklepanie po ramieniu dla niektórych jest po prostu bezcenne.
„Dał nam przykład (…) jak zwyciężać mamy…”
W kontekście tego, co dzieje się w Unii Europejskiej (jeszcze), atak na rząd węgierski staje się symptomatyczny. Ów kraj bowiem wybrał, w ramach wszak dopuszczalnej w strukturach Unii suwerenności, własną drogę. I ta spotkała się z atakiem. Ów sprzeciw Unii dotyczy jednak nie spraw ekonomicznych, jak w przypadku Grecji, ile raczej wartości, na których ufundowane jest państwo. Aniela Merkel w Davos wspomniała coś o ściślejszej unii nie tylko ekonomicznej czy politycznej. Nie można jednak wprost zaatakować Węgrów za ich samodzielność, jak to jest w przypadku Grecji. Pozostaje więc, sprawdzona w przypadku Polski, droga: „Cała Europa z nas się śmieje!”. O tyle jest to nieudana dzisiaj akcja, iż coraz bardziej do casusu Węgier przekonują się kraje naszego regionu, jak Czechy czy Słowacja. Może więc i w naszym kraju czas na wizjonerów?:
Ks. Jacek Świątek