Człowiek wiary, nadziei, miłości
Proszę Ojca, znał Ojciec osobiście kard. Stefana Wyszyńskiego. Jak się poznaliście?
Pierwszy raz w życiu zobaczyłem kard. Wyszyńskiego, kiedy jako kleryk łomżyńskiego seminarium byłem wraz z moimi kolegami na Jasnej Górze. Dokładnie pamiętam tę datę - 3 listopada 1956 r. - dlatego że nasza pielgrzymka miała miejsce tuż po uwolnieniu kardynała z trzyletniego internowania. Podobno chciał jechać do Częstochowy, by podziękować Matce Bożej za ocalenie, bezpośrednio z więzienia, ale uproszono go, by ze względu na sytuację społeczną wrócił do Warszawy. Do tamtej pory znałem prymasa jedynie ze słyszenia, a na Jasnej Górze pierwszy raz mogłem go spotkać. Zobaczyłem wysokiego, szczupłego i bladego mężczyznę. Odprawiał Mszę św.
I choć wówczas powiedział do nas tylko kilka słów, już wtedy można było dostrzec piękno i niezwykłość jego postaci. Dziesięć lat później zostałem mianowany wicepostulatorem ds. beatyfikacji kapucyna Honorata Koźmińskiego. Przy okazji zarówno tego procesu, jak i innych, miałem okazję spotykać się z kard. Wyszyńskim, a także słuchać jego kazań, za co jestem Opatrzności bardzo wdzięczny.
17 lipca 1978 r. to kolejna ważna data w moim życiu. Tego dnia zostałem zaproszony do pracy w sekretariacie prymasa, gdzie sposobności do widywania go było znacznie więcej.
Zatem Ojciec mógł bliżej poznać Prymasa Tysiąclecia. Jakim człowiekiem był?
Bardzo otwartym, wspaniałym. Kard. Wyszyński był osobą ogromnie przyjazną, dostrzegającą każdego człowieka. Idąc ze swojego gabinetu do kurii, przechodził przez pokój, w którym pracowaliśmy we trzech. Każdemu podał rękę. Przez trzy lata, jak tam byłem, nigdy nie zdarzyło się, by wszedł, zanim wcześniej nie zapukał. Kiedy pojawiała się jakaś trudniejsza sytuacja, to kard. Wyszyński zanim coś powiedział, wpierw patrzył w dal. ...
Jolanta Krasnowska