Diabeł tkwi w szczegółach
I chociaż nie ma już debaty emocjonalnej, a żałoba nie ściska nam gardeł, to jednak podskórnie w naszym narodzie wciąż wracają pytania o tamto wydarzenie. Nawet frontalny atak „salonu” na dokument „Solidarni 2010” Ewy Stankiewicz, połączony z represjami ekonomicznymi (wycofanie się firmy „Gutek Film” z dystrybucji jej filmu fabularnego), których uzasadnieniem była słynna już dzisiaj fraza Daniela Olbrychskiego: „Pani Ewie to się należało!”, nie zamknęły pytań o przyczyny śmierci polskiego prezydenta i osób mu towarzyszących. Badania socjologiczne jednoznacznie wskazują, że 64% społeczeństwa uważa, iż nie można ufać Rosjanom w prowadzeniu śledztwa, zaś 71% ankietowanych twierdzi, że nigdy nie poznamy prawdziwych przyczyn katastrofy. Nawet spektakl z przywiezieniem do Polski kopii odpisów z czarnych skrzynek TU-154M nie przyniósł oczekiwanego rezultatu, gdyż zamiast uspokojenia, pojawiły się nowe wątpliwości. Wydaje się, że nie ma co dzisiaj mówić o przejrzystości owego śledztwa, ale raczej zastanawiać, o co w tym wszystkim toczy się gra.
Ratownicy czy szabrownicy?
Kilka dni temu polska opinia publiczna porażona została informacją, iż z konta Andrzeja Przewoźnika, jednej z ofiar smoleńskiej tragedii, wypłynęło 6 tys. złotych, a dokonano tego dzięki karcie kredytowej, która zaginęła w czasie katastrofy. Co więcej, wydruk bankowy potwierdzał, że po raz pierwszy pieniądze pobrano w Smoleńsku, 2-3 godziny po upadku polskiego samolotu. Minister Graś w niedzielę zapewniał, że rosyjskie organy ścigania ujęły już sprawców tego haniebnego czynu, ale niemal natychmiast zaprzeczyła temu polska prokuratura oraz strona rosyjska. Pomijając już fakt profanacji zwłok oraz braku należytego szacunku dla rodzin zmarłych, wydaje się jasnym, że tak silnie podkreślane przez polską i rosyjską stronę fachowe zabezpieczenie miejsca tragedii okazuje się fikcją. Jeśli ginie karta kredytowa, a jak zauważają rodziny ofiar żadnej z kart im nie oddano, to może oznaczać, że przynajmniej niektórzy z ratujących mieli zupełnie inne cele, przebywając na miejscu tragedii. Dokonanie wypłaty z konta kilka godzin po katastrofie wskazywać może również, że na ten teren mogły swobodnie wchodzić i wychodzić z niego osoby, wynosząc różne rzeczy. Logicznym więc wydaje się pytanie: czym w tym czasie zajmowały się służby specjalne Rosji, bo chyba nie tylko rekwirowaniem sprzętu nagraniowego i nośników danych dziennikarzy, którzy również dotarli na to miejsce. Skoro poszukiwano żywych ofiar, to funkcjonariusze służb powinni znajdować się przy każdym ciele, a fakt okradania zmarłych wskazuje na brak ochrony nie tylko miejsca, ale i zwłok ofiar tragedii. Widocznie zainteresowani byli czymś innym. Pytania odnośnie zaginionych rzeczy, jak np. telefon satelitarny prezydenckiego samolotu, stają się w tym momencie wręcz intrygujące. Także pytania o fakt kilkunastogodzinnego przetrzymywania przez federalne służby rosyjskie, bez żadnej ochrony ze strony polskiej, telefonów komórkowych polskiej delegacji. Sam odpis odsłuchu czarnych skrzynek przynosi inne ciekawe zagadnienia, jak np. godzinę zerwania linii energetycznej. Jeśli przyjąć, że zerwał ją polski TU-154M, to linia ta musiała znajdować się na wysokości 400 m(!), bo na tej wysokości miał wówczas lecieć nasz samolot. O ile wiem, Rosja jest krajem lubiącym wielkie rzeczy, ale chyba nie wykazuje w nich przesady. Intrygujący jest również brak podpisu Bartosza Stroińskiego na tymże dokumencie, chociaż on sam utrzymuje, że podpisywał protokół przesłuchania czarnych skrzynek.
Woda pokrywa wszystko?
W kraju również jest ciekawie. Zaaferowani ludzkim nieszczęściem, związanym z pogodą i powodzią, nie zwracamy uwagi na ciekawe iście wydarzenia. Tymczasem jakoś tak się dzieje, że dla niektórych działań ciężko znaleźć inne wytłumaczenie niż spiskowe. Pytanie, jakie od dłuższego czasu zadają sobie niektórzy publicyści, a za nimi również i czytelnicy, dotyczy losów akt rozwiązanych WSI, które znajdowały się w budynkach Biura Bezpieczeństwa Narodowego, oraz los drugiej części raportu likwidatora WSI, która była w gestii śp. Lecha Kaczyńskiego jako Prezydenta RP. O ile o przewiezieniu akt do BBN w 2007 r. prasa rozpisywała się z ogromnym upodobaniem, o tyle w tej sprawie zapadło dziwne milczenie. Na ciekawą iście konstatację wpadli redaktorzy „Frondy”, stwierdzając, że lecących wraz z prezydentem polskich wojskowych łączyło coś szczególnego. Otóż żaden z nich nie był absolwentem Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej (dawniej ZSRR). Szef Sztabu Generalnego WP, gen. Franciszek Gągor, był pierwszym(!) po 1989 r. szefem sztabu nie mającym takiego wykształcenia. Po katastrofie jego obowiązki przejął zastępca gen. Mieczysław Stachowiak, który również takowego wykształcenia nie posiadał. Jednak nie znalazł on uznania w oczach p.o. prezydenta, gdyż ten mianował na to stanowisko gen. Mieczysława Cieniucha. Odpowiedzcie sobie Państwo sami na pytanie o wykształcenie pana generała. W tym kontekście poparcie dla p.o. prezydenta, udzielone przez dawnego szefa WSI, gen. Dukaczewskiego, wcale nie dziwi, jak również poklask od gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
Najbardziej ludzkie zajęcie
Zadawanie pytań jest charakterystyczne dla człowieka. Zwierzę dostosowuje się tylko do miejsca, które obrało za swoją siedzibę. Człowiek natomiast jest ciekaw świata i dlatego zadaje pytania. Tymczasem właśnie wokół katastrofy smoleńskiej nastała jakaś dziwna medialna cisza. Oczywiście nie mówię o idiotyzmach w wydaniu Magdaleny Środy, która w swoim felietonie pisze, że nie potrzebuje żadnych dowodów na presję ze strony śp. Prezydenta, gdyż sam sposób sprawowania przez niego urzędu jest wystarczającym dowodem. Jak również i o tych, którzy dzisiaj udowadniają winę Lecha Kaczyńskiego, tłumacząc to tym, że się nie odezwał(!). Pomijam również bredzenie o potrzebie ujawnienia rozmowy braci Kaczyńskich przed katastrofą, których autorem jest jeden z byłych prezydentów. Pytać trzeba o sprawy najprostsze, bo w nich można dopiero odnaleźć prawdę. Także o sytuacji Polski w przededniu wyborów.
Ks. Jacek Świątek