Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Dla dobra człowieka, dla szczęścia ludzkości?

Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że imigracja stała się kluczową kwestią polityczną dla całego zachodniego świata. Dwa tygodnie temu niemiecka partia CDU, której szefuje Angela Merkel, została pokonana przez AfD (Alternatywa dla Niemiec) w wyborach i to w okręgu, który jest matecznikiem samej pani kanclerz.

Co ważne, były to pierwsze niemieckie wybory, w których będąca ciągle na politycznym dorobku niemiecka partia o proweniencji nacjonalistycznej zdobyła więcej głosów niż ugruntowana od lat na scenie politycznej centroprawicowa partia Merkel. Nie ma wątpliwości, że decyzja Merkel o otwarciu Niemiec na ponad milion uchodźców muzułmańskich wpłynęła w decydujący sposób na wynik.

Ten wynik wpisuje się jednak jako coś stałego w zachodnioeuropejską politykę lub szerzej w cywilizację zachodnią. Zapewne wiele czynników przyczyniło się do poparcia idei Brexitu w Wielkiej Brytanii, ale obawy o zwiększającą się skalę imigracji były wśród nich naczelne. W Austrii FPO (Wolnościowa Partia Austrii), która również nie zgadza się na zwiększoną imigrację, może przejąć w wyniku wyborów pałac prezydencki. Na Węgrzech Fidesz kieruje państwem już od kilku lat. Partie o podobnym charakterze są coraz popularniejsze w Szwajcarii, Holandii, Danii czy Francji. Co więcej, kwestia imigracyjna odegrała kluczową rolę we wzroście popularności Donalda Trumpa w USA. Jego obietnica zbudowania muru wzdłuż granicy z Meksykiem najpełniej przyczyniła się do uznania go w oczach opinii publicznej za czołowego gracza o Biały Dom.

Pragniecie pokoju? Usuńcie przeszkody

Sam fakt, że wielu wyborców obawia się znacznego napływu „imigrantów”, nie wydaje się niczym dziwnym. Wręcz przeciwnie, uderzająca jest niezdolność lub odmowa tak wielu polityków, aby odnieść się spokojnie do tego narastającego niepokoju. Zwróćmy uwagę na bardzo ciekawą sytuację. Trump twierdzi, że jeśli ktoś mieszka w Stanach Zjednoczonych nielegalnie, powinien podlegać deportacji. Wielu komentatorów uważa takie stwierdzenie za oburzające i niedopuszczalne, zwłaszcza w podkreślaniu konieczności deportacji. Ale biorąc to stwierdzenie na zimno, za całkiem logiczny należy uznać postulat usuwania z kraju osób nielegalnie w nim przebywających. Bo jeśli to się odrzuci, to jakie znaczenie ma fakt legalności lub nielegalności pobytu? Jeżeli przestępca będzie wolny od konsekwencji swojego działania, to jaki sens ma myślenie w kategoriach legalny – nielegalny? Ale ciekawszym wydaje się co innego: dlaczego Hillary Clinton nie została obrzucona „świętym oburzeniem” medialnych lewaków, gdy włączyła ten problem do własnej kampanii prezydenckiej, jasno akcentując (być może w sposób bardziej zawoalowany) plan egzekwowania istniejących przepisów imigracyjnych? Tymczasem za samo wyakcentowanie idei ograniczenia imigracji przez budowę muru granicznego Trump został nazwany nacjonalistą i ksenofobem. Powstaje jednak zasadne pytanie, czy dla liderów politycznych ochrona interesów Amerykanów nie powinna stanowić naczelnej zasady działania, nawet jeśli ma to oznaczać ograniczenie liczby osób przyjmowanych jako imigranci? I dlaczego Hillary Clinton nie została potępiona na równi z Donaldem Trumpem? Wszak jej propozycja, mimo wytonowania, również jest prezentowana jako działanie w interesie urodzonych Amerykanów.

Ład nowy na świecie różowi się zorzą

Jednym z powodów, dla których klasa polityczna nie jest w stanie rzetelnie odnieść się do problemu imigracji, są domniemane korzyści z niej płynące. W ciągu ostatnich dwóch dekad wiele z nich twierdziło, że tylko wzrost imigracji uratuje Europę od niżu demograficznego i stagnacji gospodarczej. Ten sposób myślenia, w połączeniu z idealistycznym marzeniem o łatwej integracji imigrantów, wbił w mózgi Europejczyków współczucie i pozwolił politykom na ukazywanie setek tysięcy imigrantów jako najlepszy interes dla krajów zachodnich. W Stanach Zjednoczonych podobna argumentacja została połączona z mitologią samego państwa USA jako ugruntowanego na imigrantach. Jednak powody zdają się być jeszcze głębsze. Niedawno Kishore Mahbubani i Lawrence Summers opublikowali w „Foreign Affairs” esej zatytułowany: „Połączenie cywilizacji. Powód globalnego optymizmu”. W tekście tym nakreślili wizję bardziej zglobalizowanej, spokojnej i dostatniej przyszłości, w której narody jako takie stają się mniej istotne. Dzisiejsze akcentowanie wielokulturowości i „różnorodności” należy do tej wizji przyszłości, w której różnice są przezwyciężone, a granice nie mają znaczenia. Owszem, jest to utopia, ale chwytliwa dla moralnej wyobraźni Zachodu. Z tego punktu widzenia interes narodowy jest przeszkodą do postępu. Obawy o tożsamość są z definicji formą etnocentryzmu graniczącego z ksenofobią. I dlatego obawy o skutki narastającej imigracji, będące podstawą dla szerszych niepokojów dotyczących zmian społecznych o długoterminowym znaczeniu, są tak energicznie zwalczane przez wielu polityków, dziennikarzy i komentatorów politycznych. Dlatego również Hillary Clinton nie jest potępiana, choć stosuje być może bardziej umiarkowaną, ale jednak nacjonalistyczną retorykę. To samo z Angelą Merkel, która wierzy w słuszność własnych działań. Być może globalizacja ma jednoczący wymiar. Jednocześnie jednak globalizacja jest związana ze zmianami ekonomicznymi i kulturowymi, które polegają na rozpuszczania odziedziczonych form solidarności – narodów, ale nie tylko, bo procesy te dotyczą przede wszystkim społeczności lokalnych, a nawet rodziny. Ta koncepcja stanowi podstawę dla kultywowania indywidualizmu, co z kolei sprawia, że każdy z nas staje się bardziej podatnym na dominację i kontrolę ze strony instytucji i mediów. Niebezpieczeństwa rozpuszczenia solidarności na Zachodzie ma konsekwencje dużo bardziej tragiczne niż nasze obecne zwalczanie etnocentryzmu i nacjonalizmu. Jest to po prostu rozwalanie społeczeństw i tworzenie globalnej masy ludzkiej, która jest podatna na manipulację wielkich. Warto zauważyć, że islamski ekstremizm kwitnie tam, gdzie tradycyjne muzułmańskie społeczeństwa rozpadły się pod presją globalizacji (Syria, Irak etc.).

Zdrowa odpowiedź

Dlatego koniecznością jest odnowienie solidarności, zamiast wzmacniać trendy rozpływania się w globalizacji. A to oznacza nie tylko nie potępianie, ale raczej potraktowanie na poważnie niepokojów antyimigracyjnych (oczywiście, ekstremizmy należy zwalczać, ale nie walić w społeczeństwa jak w bęben). Oznacza to również konieczność podjęcia refleksji nad wzmocnieniem tego, co Abraham Lincoln nazwał „mistycznymi akordami pamięci”. I powiem bez ogródek: musimy wzmóc chrześcijański nacjonalizm, czyli taki, który sprzyja jedności ludzkości poprzez uznanie, że ludzie najlepiej rozwijają się jako członkowie poszczególnych społeczności i narodów oraz są dumnymi nosicielami charakterystycznego dla tych społeczeństw dziedzictwa kulturowego.

Ks. Jacek Świątek