Dla niej niemożliwe nie istnieje
Ma 35 lat. Z wykształcenia jest magistrem trakcji elektrycznych, a z zamiłowania podróżniczką, miłośniczką wspinaczki wysokogórskiej, szybownictwa, motocrossu. Prywatnie mama 11-letniego Jeremiego. 22 maja zapisała się na kartach polskiego alpinizmu, zdobywając Koronę Ziemi. To najwyższe szczyty wszystkich siedmiu kontynentów. Miłka ma za sobą wyprawy na Elbrus, Aconcaguę, Piramidę Carstensza, McKinley Denali, masyw Vinsona i Górę Kościuszki. Górę gór, czyli Mount Everest, zostawiła sobie na koniec. Specjalnie na 2018 r., by uczcić 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości i 40-lecie zdobycia szczytu przez Wandę Rutkiewicz.
O swoich podróżniczych przygodach, o pobycie w Himalajach i kilkudziesięciu minutach spędzonych na Evereście opowiadała zebranym w auli Instytutu Biologii Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego, przekonując jednocześnie, że niemożliwe nie istnieje, wystarczy tylko bardzo chcieć i być cierpliwym.
Początki nie były łatwe
Pomysł zdobycia Korony Ziemi narodził się w 2011 r. po wejściu na Mount Blanc. – Praca na etacie, macierzyństwo i Korona Ziemi – to był trudny projekt. Jestem dumna, że udało mi się to wszystko pogodzić. Kiedy policzyłam sobie, ile czasu w ciągu siedmiu lat poświęciłam na to przedsięwzięcie, okazało się, wyszło mi ok. 10 tys. godzin – podkreśliła, dodając, że „Siła Marzeń – Korona Ziemi” to gigantyczny projekt. – Jego początki nie były łatwe. Jeszcze pięć lat temu jeździłam w góry w zwykłych butach kupionych w sklepie sportowym. Pożyczałam kurtki, spodnie, kombinowałam jak koń pod górę, ubierałam się na cebulkę. Nie dysponowałam profesjonalnym sprzętem. Poza tym okazało się, że w ogóle nie mam kondycji. Musiałam też zmierzyć się z chorobą wysokogórską – podkreśliła, przyznając, że kiedy opowiadała ludziom, że chce zdobyć Koronę Ziemi, większość patrzyła na nią z pobłażaniem. – Dzisiaj uwielbiam pokazywać wszystkim niedowiarkom zdjęcia z wypraw – wyznała.
Trzy dni w kopalni złota
Miłka zabrała słuchaczy m.in. na położoną w Australii i Oceanii Piramidę Carstensza. Do bazy pod Puncak Jaya, bo tak inaczej nazywa się ta góra, można dotrzeć na trzy sposoby. – Przejść przez dżunglę, przelecieć helikopterem, albo przedostać się przez największą odkrywkową kopalnię złota na świecie, co zresztą robią Papuasi, którzy jako miejscowi mają do tego prawo – tłumaczyła. – Pierwszy sposób jest żmudny i ciężki, drugi kosztowny, a trzeci bardzo ryzykowny. Idąc pod piramidę skorzystałam z pierwszego, ale wracając, ze względu na to, co działo w tych wioskach, przez które szłam wcześniej, zdecydowałam się na trzecią opcję. Miejscowi nauczyli się korzystać z obecności turystów. Robią blokady i za przejście przez swoje wioski pobierają haracze. To zupełnie zrozumiałe, bo, wchodząc na obcy teren, powinno się stosować do zasad, które tam obowiązują. Ale oni wciąż są ludem dość dzikim, o strukturze klanowej. Są tam miejsca, gdzie do dzisiaj zdarzają się przypadki kanibalizmu. Ponadto tubylcy reagują stadnie, a do tego wszystkiego mają broń palną. Są też mistrzami w zabijaniu z procy. Potrafią małym kamyczkiem zabić ptaka skrytego gdzieś w koronie drzewa, którego ty nawet nie słyszysz ani nie widzisz – zaznaczyła. Podczas drogi powrotnej przez kopalnię Miłce odebrano paszport za nielegalne przejście przez kopalnię i kazano czekać na decyzję władz. – A że były święta, trzeba było czekać dłużej niż sądziliśmy. Sylwestra spędzałam w największej odkrywkowej kopalni złota na świecie – wspominała. Po trzech dniach dzięki interwencji polskiej ambasady w Dżakarcie udało się opuścić kopalnię. Podróżniczka musiała jednak podpisać dokumenty, że nigdy tam nie wróci. W dodatku była konwojowana.
Wyzwanie na Denali
Miłka zdobyła też Denali – szczyt na Alasce. Wyprawa ta była dla 50-kilogramowej kobiety sporym wyzwaniem. – Niosłam plecak ważący 24 kg i ciągnęłam sanie o masie 30 kg. To zdecydowanie mnie osłabiło. W przedostatnim obozie (4,3 tys. m n.p.m.) od dźwigania, wysiadły mi mięśnie szyi, a głowa po prostu zwisała jak nienapompowany balonik. Żeby widzieć cokolwiek czy porozmawiać z drugim człowiekiem, musiałam kijkiem trekkingowym podnosić sobie głowę. Lekki obrzęk płuc był również efektem nadmiernego obciążenia – wyjaśniała.
Już wyżej się nie da
Projekt „Siła Marzeń” zamknęło zdobycie Mount Everestu. – To nie był najtrudniejszy szczyt jeśli chodzi o fizyczne zmęczenie. Problemy wynikały z wysokości, na której organizm działa kompletnie inaczej niż na dole. Mimo dwumiesięcznej aklimatyzacji źle się je, oddycha, śpi, trawi czy chodzi. Jednak kiedy stoisz na tej górze, zapominasz o tych trudnościach – zapewniła Miłka. – Z Mount Everestu jest tak niesamowity widok, że zapiera dech. Poza tym masz świadomość, iż stoisz na najwyższym na Ziemi miejscu. Już wyżej się nie da. Otaczają nas same sześcio- i siedmiotysięczniki. Obiecałam sobie, że nie będę beczeć na szczycie. Oczywiście nie udało mi się to – przyznała podróżniczka.
Miłka opowiadała o swych wyprawach, ale tak naprawdę mówiła o tym, by nie bać się spełniania swych marzeń. Każdy ma jakiś szczyt do zdobycia, jakąś granicę do przekroczenia. Ważne, aby umieć wyznaczać na drodze etapy i po kolei konsekwentnie je zdobywać.
– Nie można odkładać swoich marzeń na później – tymi słowami, a właściwie apelem Miłka zakończyła ostatnie przed wakacjami spotkanie z cyklu VitoexTrEAM. Na kolejne organizatorzy zapraszają 30 sierpnia. Gościem będzie Grzegorz Dzik, podróżnik, który przeszedł Skandynawię.
MD