Dlaczego Kościół będzie przegrywał (samego siebie)
Najważniejszym jednak problemem, z którym musi się uporać dzisiaj Kościół w naszej ojczyźnie, jest dokonujący się gwałtowny odpływ wierzących. I chociaż nie przybiera on charakteru masowych apostazji, to jednak z praktycznym odstępstwem mamy do czynienia coraz częściej. Nie ma co w tym względzie podpierać się statystykami czy też doświadczeniami na polu „duszpasterstwa w formie znajomkostwa”. Faktem jest, co stwierdzają chociażby chodzący po kolędzie księża, iż z roku na rok spada odsetek przyjmujących duszpasterzy w swoich domach. W naszej diecezji są już parafie, w których po kolędzie przyjmuje ledwie 40-50% mieszkańców, a średnia wieku otwierających drzwi domów przed księżmi zaczyna rosnąć. Dzieje się tak mimo podejmowania bardziej spektakularnych lub mniej akcji kościelnych. W tej sytuacji należy rozpocząć działania naprawcze, a tych nie da się wykonać bez próby oceny własnego podwórka.
Wielu z komentatorów dzisiejszego stanu Kościoła w Polsce zwraca uwagę przede wszystkim na nieumiejętność poradzenia sobie – szczególnie kościelnej hierarchii – z problemami związanymi ze skandalami pedofilskimi czy też na brak odpowiedniego języka w docieraniu do znacznych mas wierzących. Można od biedy i to przyjąć za przyczynę odchodzenia czy też obojętności wielu wobec spraw wiary. Jednak te swoiste braki w umiejętności przekazu wiary mają swoje drugie dno, które kryje się w samej strukturze kościelnej, milcząco akceptowane od długiego czasu. Można powiedzieć, że to właśnie na tym „poślizgnął” się i Jan Paweł II, i Benedykt XVI, a zapewne także dzisiejsze problemy z właściwym rozumieniem papieża Franciszka w nim mają swoje źródło. Osobiście to drugie dno ujmuję w następującą triadę: zawiniona ślepota, cynizm i niesprawiedliwość praktykowana. Najczęściej te cechy przypisujemy konkretnym ludziom, w nich sytuując przyczynę porażek czy klęsk. I chociaż można i należy w ten sposób oceniać mających wpływ na oblicze Kościoła (mam na myśli nie tylko hierarchię czy duchowieństwo, szczególnie tzw. zakulisowych graczy w sutannach, ale również liderów świeckich czy ubierających szatki celebrytów kościelnych), to jednak ich rola polega tylko na świadomym lub nie przedłużaniu tych wad, podsycaniu w istnieniu, ale nie są oni ich kreatorami. Być może w tym dziele wspomaga ich własna zakompleksiona psychika lub „ukąszenie” światowością, ale w tym przypadku mamy do czynienia li tylko z rekompensowaniem sobie własnych niedoborów. Oni, ale także i my, po prostu zaakceptowaliśmy takie zewnętrzne i wewnętrzne działania w łonie wspólnoty kościelnej. Jednak przed konstatacją tego faktu nie uciekniemy, ponieważ uderza on zasadniczo w rdzeń Dobrej Nowiny.
Sprawiedliwość oparta na wierze
Kamieniem węgielnym tego problemu w Kościele jest właśnie praktykowana niesprawiedliwość. Jednakże chodzi w tym o coś więcej niż tylko oddawanie tego, co się komu słusznie należy. Pismo św. i dokumenty Kościoła (warto wspomnieć Konstytucję Gaudium et spes Soboru Watykańskiego II) jasno wskazują na sprawiedliwość Bożą, którą otrzymaliśmy w Jezusie Chrystusie. Ta sprawiedliwość jest afirmacją dzieła stworzenia poprzez dostrzeżenie zasadniczej godności każdego człowieka danej przez Boga. To właśnie uznanie i uszanowanie przyrodzonej godności każdego człowieka stanowiło i stanowi rdzeń Dobrej Nowiny, którą Kościół głosił od początku. W sensie społecznym ten element zaważył na „sukcesie” w ewangelizacji Europy i świata. Dzisiaj w ewangelizacji kładzie się dziwny nacisk na miłość Boga, która ma stanowić odpowiedź na jakąś psychiczną ludzką potrzebę miłowania. I właśnie w imię takiej „miłości” niweluje się wszystkie wymagania wobec człowieka. Lecz wbrew pozorom takie nastawienie nie przysparza entuzjastów Ewangelii, ponieważ stanowi przyzwolenie na każde świństwo w życiu ludzkim. Także w życiu ludzi Kościoła. Właśnie dzięki uznaniu godności człowieka Kościół wskazywał na prawdziwą miłość Boga, która nie jest przyklepywaniem ludzkich wad łagodną rączką, ale stawia człowiekowi wymagania. Odejście od tego rozumienia sprawiedliwości dało asumpt m.in. do deptania człowieka w imię własnych celów i doraźnych korzyści. Człowiek dla licznych „urzędników” kościelnych stał się tylko pionkiem na szachownicy, który można przesuwać i zbijać w imię własnego widzimisię. A to rodzi prosty, jeśli nie prostacki cynizm w myśleniu i działaniu (zbyt wielu dzisiaj wydaje się, że pieniądz i układ wszystko są w stanie załatwić). Lecz konsekwencja jest dalej idąca.
Selfie z Jezusem
Trzecią wadą przeze mnie wskazaną jest zawiniona ślepota. Może ona być sposobem poszukiwania rozwiązań dramatycznej sytuacji Kościoła w doraźnych działaniach, kierowanych duchem i sposobami świata doczesnego. Lecz zasadniczym jej elementem jest przekształcenie żywego i prawdziwego Jezusa Chrystusa w ideę regulatywną. W systemie filozoficznym I. Kanta idei regulatywnej przypisywano znaczenie li tylko horyzontalne. Jak twierdził mistrz z Królewca, nie jesteśmy w stanie poznać, czy ona istnieje, lecz przyjmujemy ją teoretycznie jako doskonałe zamknięcie wydumanego przez nas systemu. Coś podobnego mamy obecnie z rozumieniem Jezusa Chrystusa. Dlatego jakoś nikt dzisiaj w Kościele nie zwraca uwagi na to, co będzie w wieczności, a ona sama nie stanowi dla ludzi Kościoła zasadniczego odniesienia w ich działaniach. „Obracany w ustach teologicznie wprawnych” Jezus staje się tylko wyrazem, ale nie rzeczywistością. I nie chodzi o doznania mistyczne, ale o życie i działanie w „nieustannym cieniu Boga”. Idea nas nie rozliczy z życia, ale żywy i osobowy Bóg – tak.
Bez zakończenia
Na koniec winna być jakaś puenta. Dzisiaj jej nie będzie. Po prostu życie ją napisze, zgodnie ze słowami poety: „Czy popiół tylko zostanie i zamęt, co idzie w przepaść z burzą? Czy zostanie na dnie popiołu gwiaździsty dyjament, wiekuistego zwycięstwa zaranie?…”
Ks. Jacek Świątek