Komentarze
Dokąd zmierzasz, szkoło?

Dokąd zmierzasz, szkoło?

Pożyczone z Facebooka: „Nauczycielka została zapytana przez jedną z mam: - Na jakie zajęcia dodatkowe zapisać dziecko od nowego roku szkolnego? - Dwa razy w tygodniu godzina gotowania z mamą w kuchni i dwa razy w tygodniu godzina majsterkowania z tatą w garażu. I proszę, abyście te zajęcia wpisali sobie państwo w tygodniowy grafik i przestrzegali, jakbyście za nie płacili duże pieniądze”.

Czy doczekamy czasów, że programy szkolne – zamiast z roku na rok coraz bardziej puchnąć od dodawanych kolejnych „niezbędnych” partii wiedzy, mnożonych ponad miarę godzin lekcyjnych i zajęć dodatkowych, zaczną „chudnąć” i w miejsce tysięcy informacji, które zdecydowanej większości do niczego się nie przydadzą, odmóżdżających testów, uczenia „pod egzaminy” etc. – zaczną koncentrować się na nauce myślenia, wzmacniania kreatywności? Nie wszystko, co było w nich 30-40 lat temu, za czasów jeszcze dość żwawej komuny, było złe. Moje pokolenie otrzymało solidną edukację, choć lekcje kończyły się dużo wcześniej niż dziś. Nie było „wyścigu szczurków”, sporadycznie zdarzały się korepetycje (dziś to poważy biznes – jedna z większych „szarych stref” w naszej gospodarce), a w wypracowaniu można było mieć maksymalnie trzy błędy ortograficzne. Nie było bryków i sztucznej inteligencji, która „pisze” prace na zamówienie. Chodziło się do bibliotek i wypożyczało książki. Uczniów dzielono na zdolnych i mniej zdolnych, pracowitych i leniwych, mądrych i tumanów. Dziś mamy gromady dysgrafików, dyskalkulików, dysortografików itd. Wystarczy opinia z poradni psychologiczno-pedagogicznej, kilka godzin wstydu i… papier jest. Można bazgrać w zeszycie do wol  i, tłumaczyć wtórny analfabetyzm wynikający niejednokrotnie z braku jakiegokolwiek kontaktu z książką. Dawniej zdolni, pracowici, ambitni, z potencjałem intelektualnym, chcący się dalej uczyć szli na studia – reszta szukała spełnienia w szkołach zawodowych (niejednokrotnie zarabiający już podczas praktyk niemałe pieniądze). Aktualnie przytłaczająca większość decyduje się na minimum licencjat, choćby zaCzy doczekamy czasów, że programy szkolne – zamiast z roku na rok coraz bardziej puchnąć od dodawanych kolejnych „niezbędnych” partii wiedzy, mnożonych ponad miarę godzin lekcyjnych i zajęć dodatkowych, zaczną „chudnąć” i w miejsce tysięcy informacji, które zdecydowanej większości do niczego się nie przydadzą, odmóżdżających testów, uczenia „pod egzaminy” etc. – zaczną koncentrować się na nauce myślenia, wzmacniania kreatywności?oczny „marketing i zarządzanie” – i wszyscy, dzierżąc w dłoni dyplomy, uznają się za śmietankę intelektualną „tego kraju”.

Najbardziej chyba jednak szkoda tego, że szkoła porzuciła świetnie funkcjonujące w (słusznie minionych) latach zajęcia praktyczne. Na „zetpetach” nauczyłem się tysiąca ważnych rzeczy! Heblowania desek i budowania karmników dla ptaków, lutowania, odróżniania oporników od tranzystorów, obróbki metalu i używania podstawowych narzędzi. Ale też szycia, paru ściegów (pamiętam je do dziś!), trzymania igły i żelazka, szydełkowania i robienia na drutach, układania sztućców na stole, robienia kanapek i sałatek. Ile było przy tym frajdy!

Dziś posiadacz dyplomu wyższych studiów wpada w panikę, gdy przecieka kran w umywalce. Rozpaczliwie dzwoni o północy do ojca, bo nie ma pojęcia, w jaki sposób odpowietrzyć kaloryfer!

Dawniej w instrukcjach obsługi samochodu można było znaleźć informację, jak ustawić zawory, dziś – co najwyżej ostrzeżenie, aby… nie pić kwasu z akumulatorów.

Eeech… Co za czasy! Dokąd zmierzasz, szkoło?

Ks. Paweł Siedlanowski