Domykanie systemu
Z rzadka i niezbyt chętnie zaglądam na portale trudniące się podglądaniem i opisywaniem życia celebrytów. Jednak nie sposób nie zauważyć czegoś, jeśli jest to prezentowane jako news na pierwszej stronie prawie każdego portalu informacyjnego. Ostatnio przeczytałem wyznania Edyty Górniak na temat jej syna Allana. Moją uwagę jednak przykuły liczne komentarze znajdujące się pod zasadniczym tekstem. Internauci w swoich postach najczęściej odnosili się krytycznie do potomka piosenkarki, lecz nie z powodu jego poglądów, ile raczej etnicznego pochodzenia. Wyzywanie kogoś od Cyganów tylko dlatego, że może mieć takie korzenie, jest dla mnie cokolwiek ohydne. Zareagowałem więc, przesyłając do moderatorów owego portalu informację, że działania internautów są raczej na bakier z prawem. Początkowo nie otrzymywałem żądnej odpowiedzi, a po kolejnym monicie skrobnięto do mnie dwa zdania, z których wywnioskowałem, iż nie będą podejmowane żadne działania, bo mamy… wolność słowa w internecie.
Tłumaczenie się moderatorów owego portalu można by właściwie zadedykować wszystkim, którzy podnieśli rękę w Parlamencie Europejskim za ostatnią dyrektywą, popularnie nazywaną dzisiaj ACTA 2.0. Ogólnie rzecz biorąc, idee przyświecające jej twórcom zdają się być jak najbardziej szlachetne. Chodzi wszak o ochronę praw artystów do ich dzieł i korzystania z ich pracy przez innych. Jest jednak w całej sprawie nie tylko sama idea, lecz również kontekst oraz sposoby wykonywania owej dyrektywy. One mogą wszak najbardziej zaszkodzić temu, co jest podstawą internetu, a mianowicie wolności. Zaznaczam natychmiast, że nie jestem zwolennikiem kradzieży tzw. wartości intelektualnych. W końcu każdy artysta po to tworzy swoje dzieło, aby korzystać także z profitów wynikających z jego sprzedaży. Tak było zawsze i nie ma co kwękać o misji czy postępie artystycznym, I ta argumentacja jest dla mnie całkowicie do przyjęcia. Problem pojawia się jednak w przypadku wykorzystania dzieła artystycznego, definicji tegoż działania, określenia jego celu, a zwłaszcza egzekwowania w takim przypadku praw autorskich. W sieci mamy do czynienia z licznymi posunięciami, które oceniają krytycznie lub pochwalczo działania artystyczne, wykorzystując do tego fragmenty danego dzieła. Ponadto spotykamy się z wykorzystaniem np. muzyki lub obrazu filmowego do działalności satyrycznej. Co wówczas może dziać się po przyjęciu dyrektywy? Otóż niezadowolony artysta może powołać się na zapisy prawne i domagać się usunięcia z sieci niepochlebnych recenzji lub obciążyć portal karami finansowymi. Dlaczego? Otóż dlatego, że nie wydał zgody na wykorzystanie dzieła rąk swoich. Przy czym samo wykorzystanie owego prawa to jedno, a motywacja kierująca danym artystą to drugie. W naszej polskiej rzeczywistości spotykaliśmy się niejednokrotnie z protestami artystów w sprawie wykorzystywania fragmentów ich dzieł do różnorakich akcji społecznych, politycznych czy medialnych.
Gazeta prawdę ci powie?
Drugim elementem, a właściwie nawet pierwszym, przeciwko tym regulacjom jest sposób egzekwowania uprawnień. Tak, jak dzisiaj do przetrząsania zasobów internetowych w poszukiwaniu „mowy nienawiści” wykorzystuje się nie zatrudnionych ludzi, którzy umieją wyłapywać niuanse wypowiedzi, lecz po prostu zaprogramowane maszyny wychwytujące same sformułowania, tak zapewne będzie i w przypadku egzekwowania prawa zawartego w tzw. Acta 2.0. W związku z tym pojawiają się dwa problemy. Po pierwsze maszyna nie uzasadni swojej decyzji. Kasowane więc będzie w sieci wszystko jak leci i nie będzie możliwości dochodzenia jakichkolwiek spraw. Po drugie – każdy artysta dzisiaj ma prawo podać dane medium do sądu, lecz do czasu wydania wyroku najczęściej jego dzieło jest w przestrzeni publicznej wykorzystywane. Przyjęcie rozwiązania zapisanego w dyrektywie wprowadzi w przestrzeń internetową nie tylko elementy, lecz wręcz ustanowi w niej cenzurę prewencyjną. Nawet jeśli po latach jakiś sąd uzna prawo do wykorzystania elementu dzieła, to będzie już po ptakach. Biorąc pod uwagę zaangażowanie polityczne artystów, nie sposób nie zauważyć, iż będzie to miało znaczenie dla szerzenia w przestrzeni publicznej idei czy trendów politycznych lub społecznych. Jeśli dodatkowo zwróci się uwagę na prawo do dziedziczenia wartości intelektualnych, proces ten będzie miał fatalne skutki. Znana jest nie od dzisiaj sprawa jednego z polskich powieściopisarzy, którego dzieła były wprost prawicowe, a których dzisiaj nie uświadczysz na półkach księgarskich, gdyż rodzina z przyczyn politycznych (spadkobiercy określają siebie jako liberalnych demokratów) nie pozwala na ich publikację. Wydaje się więc, iż z takimi zachowaniami będziemy teraz mieli jeszcze częściej do czynienia. A jeśli doda się do tego np. przekazy telewizyjne, to obraz staje się cokolwiek nieciekawy. Bo gdy np. TVN będzie chciał dokopać TVP, to w celu wykorzystania obrazu z telewizji publicznej będzie musiał albo za to zapłacić, albo się dogadać. A nawet jeśli będzie chciał zapłacić, to TVP nie będzie w obowiązku wyrazić na to zgody. A przecież w telewizji od opisu słownego ważniejszy jest obraz.
Komuś to jednak jest potrzebne
Zamieszanie, jakie powstanie po wprowadzeniu owej dyrektywy, nie będzie służyć ani społeczeństwu, ani tym bardziej twórcom. Komu więc? Otóż wielki graczom sceny polityczno-społecznej, którzy w ten sposób usankcjonują swój wpływ na świadomość społeczną, mając w rękach doskonałe narzędzie cenzorskie. W działaniach unijnych widać jak na dłoni dążenie do przejmowania kontroli nie tylko nad systemami prawnymi czy ekonomicznymi państw członkowskich, lecz przede wszystkim nad odbiorem świata przez ludność terenów „podbitych unijnie”. Czy czeka więc nas „podziemie internetowe” w całościowo domkniętym systemie zniewolenia? Być może…
Ks. Jacek Świątek