Ekstremalna normalność
Zastanawiałem się trochę, dlaczego nie wcześniej, dlaczego dopiero w tym roku, ale już po chwili zrodziła się myśl istotna: idę! Trzymałem się tej myśli przez kolejne dni mimo wewnętrznych obaw i zewnętrznych głosów rozsądku. No bo przecież dystans, noc, pogoda i wreszcie: „chłopie, masz swoje lata”. Tłumaczyłem sobie cały czas, że im większe obawy, tym większa determinacja…
Kryzys męstwa to chyba rzeczywiście pewien znak naszej cywilizacji. Staliśmy się superwygodni, tęskniący za luksusem. Otaczamy się gadżetami na każdym kroku i za wszelką cenę staramy się ułatwiać sobie życie. Kiedy popsuje się jakieś ogniwko tego łańcuszka komfortu, nasze życie ulega mocnej dezorganizacji. Tak naprawdę staliśmy się niewolnikami tej wygody. No bo jak bez niej żyć?
Kaplica w Sulbinach wypełniona po brzegi. Przeważają ludzie młodzi, ale jest też wielu, którzy mieli już trochę więcej czasu na zbieranie życiowych doświadczeń. Około tysiąca zdecydowanych na podjęcie trudu, z własnoręcznie wykonanymi krzyżami, zgromadzonych wokół ołtarza. Ja też ze swoim niewielkim krzyżem w dłoniach. Potem, już w drodze, kilka razy mignie mi myśl, że tak naprawdę to ja go nie niosę, tylko kurczowo się go trzymam. To tak, jak w życiu. Każdy niesie swoje życiowe krzyże, ale łatwiej nam to przychodzi, kiedy jednocześnie trzymamy się TEGO KRZYŻA.
Chociaż jest w pobliżu tak wiele osób, to każdy idzie sam. Tylko ze swoim krzyżem i wiarą, że ON idzie obok. Wokół cisza wietrznej nocy i jej ciemność przecinana światłem latarek. Ten sznur wędrujących światełek sam w sobie jest niezwykłym świadectwem. 42 kilometry dają wiele czasu na rozmyślanie. Tych myśli jest bardzo wiele. Z każdym kilometrem, wraz z narastającym zmęczeniem i bólem, krążą po głowie wciąż szybciej i szybciej. Kolejne stacje Męki Pańskiej, chwila zadumy i idę dalej. Odpoczywam niewiele, bo jakoś tak dziwnie mi to brzmi w zestawieniu z Krzyżową Drogą. I znów jak w życiu: jest tyle problemów i spraw, których nie da się odłożyć na później i od których nie uda się „odpocząć”. Trzeba iść…
Krok za krokiem, kilometr za kilometrem. Kolejne godziny. Na początku myślałem, że wszystko idzie zbyt łagodnie i bezboleśnie. Aż do Górek. Teraz bólu mam aż nadto. Pocieszam się, że to już tylko 10 kilometrów. Powtarzam sobie to „tylko”, ale coraz głośniej słyszę „aż”. Chociaż tak naprawdę cieszy mnie ten ból. Ma boleć. W życiu też czasami boli. Czasem bardzo boli. Trzeba to godnie znosić, zacisnąć zęby i iść dalej. A mój ból i tak jest niczym w porównaniu z tamtym cierpieniem, które ON dla mnie znosił. Moja droga jest tylko cząsteczką ekstremizmu prawdziwej Via Dolorosa.
Już świta. Mroźny, słoneczny poranek. Te promyki budzą we mnie radość, a ona sprawia, że ból – chociaż coraz większy – nie jest żadną przeszkodą. Wkrótce, po ponad ośmiu godzinach marszu, wracam do kaplicy, w której jest ostatnia stacja. Akurat kończy się całonocne czuwanie, a ja czuję jak z bólu tej Krzyżowej Drogi rodzi się zwycięstwo.
Wychodzę i zamykam za sobą drzwi kaplicy. Chyba pierwszy raz słyszę podświadomie prawdziwe „Wykonało się”. Nie rozpiera mnie duma. Czuję się raczej szczęśliwy, a kiedy zostaję z tym poczuciem całkiem sam, po policzku spływa malutka łezka tego szczęścia i wielkich emocji. Przecież to nieprawda, że faceci nie płaczą. Prawdziwi faceci to ci, którzy nie pozwolą, żeby inni przez nich płakali.
Wsiadam do samochodu i powoli wracam do codzienności. Z mocnym postanowieniem, że będzie to codzienność ekstremalnie normalna.
Janusz Eleryk