Komentarze
EURO 2012 i Adwent

EURO 2012 i Adwent

W ostatnich dniach chyba nawet osoby, które kompletnie, ale to kompletnie nie interesują się sportem (a piłką nożną w szczególności) wiedzą, że już za pół roku w Polsce rozpocznie się EURO 2012.

Zaczęło się robić trochę tak, jak w starym dowcipie (przerabianym analogicznie do potrzeb i sytuacji). „Otwieram gazetę – EURO 2012, otwieram telewizor – EURO 2012, otwieram radio – EURO 2012. I chodzę głodny, bo z tego wszystkiego boję się lodówkę otworzyć…”. Oczywiście, najwięcej było dywagacji, czy trener Smuda i jego orły (już z powrotem z orzełkami na piersi) zdołają pokonać przeciwników, których losowanie przyniosło nam bardzo łaskawie. Tu i ówdzie jednak dały się słyszeć również nieśmiałe popiskiwania i pytania, czy aby na pewno na EURO gotowe jest również nasze państwo. Albowiem główny problem przy organizacji tego typu imprez nie sprowadza się bynajmniej do zbudowania stadionów, na których przyjezdne drużyny mają grać. To akurat problem najmniejszy, czy – jak mawia młodzież – pikuś. Generalnie chodzi o to, że na każdy taki mecz przyjedzie kilkadziesiąt tysięcy kibiców, plus pewna liczba osób, którym nie udało się zdobyć biletów, ale chcą po prostu być i „poczuć atmosferę”. Ci ludzie zasadniczo muszą gdzieś spać i coś jeść, a do tego się przemieszczać. Stąd też potrzebne są hotele i campingi, jakaś infrastruktura miejsc żywienia (choćby to miała być tylko sieć budek z hot dogami) oraz drogi. Okazuje się zatem, że sam turniej to nie wszystko – gdyż może być on kompletnie nieudany, jeśli jadący na mecz kibice (lub nawet, co gorsza, piłkarze) utkną gdzieś w korku na krętej drodze między Strykowem a Warszawą.

I tak sobie pomyślałem, śledząc ten strumień medialnej papki, że właściwie taka organizacja EURO to dobra metafora na czas Adwentu. Dlaczego? Otóż dlatego, że w Adwencie często towarzyszy nam postać Jana Chrzciciela. Człowieka, który mówi o prostowaniu i przygotowaniu drogi dla Boga. Człowieka, który został posłany, aby przygotować drogę Bogu do ludzkich serc.

Ktoś zapyta: No jak to, po co Panu Bogu taki ktoś? Przecież On może sobie wejść jak chce i kiedy chce? Otóż okazuje się, że niekoniecznie. Pan Bóg może przyjść do człowieka i chcieć wejść do jego serca, ale człowiek może nie być w stanie Boga przyjąć. Tak jak powybijane, kręte i wąskie drogi nie są w stanie przepuścić ogromnej fali samochodów, tak Pan Bóg nie jest w stanie wejść do serca, które człowiek zamknął, zabagnił, skomplikował… Pan Bóg nie wejdzie do serca, jeśli jego właściciel na drzwiach umieścił ogromną kłódkę. To wielka (i straszna jednocześnie) tajemnica ludzkiej wolności.

Oczywiście, Pan Bóg się nie zniechęca i szuka „objazdów”. Albo też posyła ludzi, którzy te przeszkody usuną. I tu mamy odpowiedź na pytanie po co był Panu Bogu Jan Chrzciciel. Czasem po prostu jest tak, że my pewne rzeczy potrzebujemy usłyszeć. Mimo że coś doskonale wiemy, to jednak chcemy, żeby ktoś nam to głośno powiedział. I dopóki tego nie usłyszymy, włączają się w nas i działają przedziwne mechanizmy ucieczki, racjonalizacji, projekcji, usprawiedliwiania, zakłamywania… Dopiero powiedziane przez kogoś słowo, czasem nawet rzucona mimochodem uwaga, inteligentny żart, a czasem słowa, wykrzyczane w kłótni powodują, że ten system się zawiesza i stajemy bezbronni wobec prawdy. Stąd też powinniśmy tak często sięgać po Boże Słowo (i tak niechętnie to robimy) – bo ono osądza nasze sumienie, bo stawia nas bezbronnych w świetle i pokazuje, jacy jesteśmy naprawdę. Nieraz dzieje się to kosztem pękniętych iluzji i bolesnego rozczarowania, ale to jest właśnie ten moment, kiedy z drzwi serca spada zardzewiała kłódka, a stojący pod drzwiami Gość może zrobić krok, aby przekroczyć próg i wejść tam, gdzie może przez całe lata nie był wpuszczany…

Ks. Andrzej Adamski