Komentarze
Ewolucja, a nie rewolucja

Ewolucja, a nie rewolucja

Jedziemy z pielgrzymką do Rzymu do grobu bł. Jana Pawła II - zakomunikowała mi niedawno z dumą znajoma. - A dlaczego tylko do Jana Pawła II? - zapytałem przekornie. Przecież w Bazylice św. Piotra i w jej podziemiach spoczywa wielu innych papieży.

– No jak to dlaczego? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Karolina, zdziwiona, że nie pojmuję podstawowych rzeczy. – Przecież on nasz, Polak z krwi i kości! Reszta się nie liczy!

Skądinąd trudno się dziwić partykularnym sentymentom osoby, która bez wątpienia należy do „pokolenia Jana Pawła II” (na marginesie: nikt do końca nie wie, jak owo socjologiczne pojęcie precyzyjnie definiować) i co do gorliwości której nie mam żadnych zastrzeżeń. Jej podejście jednak jest dobrym przykładem funkcjonowania socjologicznego mechanizmu, który także dziś staje się coraz bardziej widoczny w sposobie medialnej prezentacji papieża Franciszka. Ale po kolei.

Bł. Jan Paweł II, kiedy w 1978 r. został 264 następcą św. Piotra, wszedł w Tradycję Kościoła, która funkcjonuje od blisko dwóch tysięcy lat. I choć chcielibyśmy (powodowani dumą narodową) widzieć w nim kogoś absolutnie wyjątkowego, niezwykłego, kto „zmienił oblicze ziemi”, w pierwszej kolejności winniśmy pamiętać, że przede wszystkim kontynuował dzieło swoich poprzedników. Nie zaczęła się od niego nowa epoka, nie był papieżem tylko dla Polaków – służył Kościołowi powszechnemu. Wszedł w teologiczną ciągłość, którą od 2005 r. podjął jego następca Benedykt XVI i którą dalej rozwija papież Franciszek.

Tylko z pozoru jest to drobny szczegół. Żywię przekonanie, że Karolina zrozumiała moje tłumaczenie. Nie jestem jednak pewien, czy właściwie problem rozumieją komentatorzy poczynań Franciszka. Rzecz w tym, że chcieliby widzieć w nim długo oczekiwanego rewolucjonistę, który zakwestionuje zmurszałe nauczanie Kościoła i w ten sposób spełni wszelkie marzenia liberalnych środowisk. Dobrze to było widać (i słychać) w słynnej blisko osiemdziesięciominutowej rozmowie papieża z dziennikarzami na pokładzie samolotu lecącego z Rio de Janeiro do Rzymu. Nie trafił argument Ojca Świętego, że wszystko, co robi i mówi, jest „zgodne ze stanowiskiem Kościoła” i stanowi ścisłą kontynuację nauczania jego poprzedników. Że np. stosunek Kościoła do osób pozostających w związkach nieformalnych z punktu widzenia prawa kanonicznego nie zmienił się, sposób traktowania homoseksualistów został już dawno precyzyjnie opisany w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Że wreszcie afirmacja osoby, przyjęcie jej z szacunkiem i miłością – niezależnie od orientacji, statusu społecznego – nie są tożsame z tolerancją nieporządku moralnego i ugięciem się przed agresywnym lobbingiem, który wywraca do góry dnem porządek ustanowiony przez Stwórcę.

Świadomość medialnego mechanizmu, bazującego na wyrwanych z kontekstu wypowiedziach, pełnego odniesienia do całości nauczania Kościoła (jak pokazały ostatnie dni – stanowiącego także podstawę do tworzenia pseudosensacji) jest koniecznym zabezpieczeniem przed nieporozumieniami. Jedynym sposobem zaradzenia temu – a wydaje się, że dziś stanowi to jedno z podstawowych zadań mediów katolickich – jest korygowanie owych rewolucyjnych doniesień przez spokojne sięgania po całość wypowiedzi papieskich, cierpliwe ich tłumaczenie i ukazywanie szerokiego kontekstu teologicznego. Tylko wtedy bowiem będą miały sens. A przy okazji zdemaskują manipulatorskie zabiegi neofickich „wielbicieli Watykanu”. Już papież Benedykt XVI w swoim słynnym przemówieniu do Kurii Rzymskiej 22 grudnia 2005 r. przestrzegał przed postrzeganiem poszczególnych wypowiedzi Kościoła (wtedy konkretnie chodziło o Sobór Watykański II) w kategoriach „hermeneutyki nieciągłości i zerwania z przeszłością”.

Warto o tym pamiętać. Jeżeli bowiem uda się nas przekonać, że wszystko, co dotąd było w Kościele, już się nie liczy, nagle może się okazać, że on sam także jest już nikomu niepotrzebny. A czyż nie o to chodzi piewcom Nowej Ery?

Ks. Paweł Siedlanowski