Głową przez obłędu los
Tymczasem lekki tylko przegląd tego, co działo się w polskiej pogodzie na przestrzeni chociażby kilku wieków, wskazuje jednoznacznie, iż z jakimiś gwałtownymi i nieoczekiwanymi zmianami nie mamy do czynienia. Badania meteorologów zresztą, po odejściu od ideologicznego sterowania danymi, pokazują stałą tendencję w jedną lub w drugą stronę, jednak zawsze będącą elementem jakiegoś określonego historycznie wzoru. Takim to sposobem nieoczekiwanie powrócił na nasze salony temat stałości w naturze i przewidywalności praw przyrody opartej na stałych elementach. To marzenie zresztą pojawiało się jakoś podskórnie w naszym myśleniu. Wystarczy tylko wspomnieć Ratajową, która w filmie „U Pana Boga za piecem” dość prosto wyjaśnia cykl żywieniowy człowieka: co akurat rodziło się na polu, to ludzie jedli, a na zimę pozostawała kiszona kapusta.
Słuchając chociażby wypowiedzi ludzi po jakimś gwałtownym i ciężkim w skutkach wydarzeniu związanym z pogodą, okazuje się, że jak mantrę powtarzają: z czymś takim nie mieli do czynienia. Takie stwierdzenie zawiera w sobie podświadome przekonanie, iż gdybyśmy przewidzieli zjawisko na podstawie jego cykliczności, wówczas nie bylibyśmy zaskoczeni. A więc problem nie leży w przyrodzie, ile raczej w naszym o niej myśleniu i umiejętności czytania tego, co stałe, a nie naszych wyobrażeń o niej.
Jak tygrysa pazur
Dominantą współczesnych ideologii stała się mania podkreślania ludzkiej zdolności kreowania rzeczywistości. Choć zawsze w ideologiach istniejąca, to jednak obecnie doszła do głosu totalnie. Wydaje się nam, że samą tylko chęcią lub marzeniem jesteśmy w stanie przekształcać rzeczywistość do tego stopnia, iż ma ona nas wyrażać, a nie istnieć samodzielnie. Stopień tego obłędu jest już tak wysoki, że porównać go można ze stopniem wysmażenia steku coś pomiędzy well done a kompletnym zwęgleniem kawałka mięsa. Przykładem jest chociażby fakt, że na igrzyskach olimpijskich w Japonii wystąpi zwaliste chłopisko, ale w kategorii kobiecej, ponieważ czuje się kobietą. Cóż, jak widać mariaż feminizmu z genderyzmem odbija się samym paniom czkawką. Toż jasnym jest to, że ów „chłopobab” zgarnie całą pulę nagród, z finansowymi włącznie. I wydaje się, że o te ostatnie cokolwiek najbardziej idzie. Ów człowiek bowiem nijak nie mógł się dochrapać pieniężanach apanaży w kategoriach męskich, więc poczuł się kobietą i teraz zasili swoje konto. Być może uzna potem, że jest „niebinarny” i natychmiast po igrzyskach rozpozna siebie jako stuprocentowego mężczyznę, by po czterech latach ponownie odkryć w sobie utajoną kobiecość. Skutki takiego postrzegania świata są już zresztą widoczne. Ostatni raport brytyjskich naukowców wykazał, że najbardziej dyskryminowaną oraz doświadczającą realnych skutków owej dyskryminacji grupą w populacji Wielkiej Brytanii są… białe dzieci i młodzież. Realny rasizm, wyrażający się w dodatkowych zajęciach i punktach przyjęciowych na uczelnie doprowadził do pogorszenia się wyników w tej grupie społecznej. Obwarowanie rasistowskie, bo uprzywilejujące inne pigmenty skórne, spowodowało także niekorzystny dla białych nieemigracyjnych dzieci odsetek korzystania chociażby ze szkolnych stołówek. Konkluzją owego raportu stało się więc żądanie odejścia od tzw. opcji białych, czyli przepisów dyskryminujących białe dzieci i młodzież poprzez przypisywanie im – z założenia – dominującej i represyjnej wobec innych kolorów pozycji społecznej.
Naprzód niesłychanie
Z jednej więc strony chcielibyśmy ustanawiać wszystko w rzeczywistości zgodnie z naszym widzimisię, a z drugiej posiadamy w sobie nieprzepartą tęsknotę za stałością i tożsamością. Podskórnie bowiem zdajemy sobie sprawę z tego, iż to pierwsze można traktować tylko jako zabawę młodzieńczą, a od drugiego zależy jakość i sens naszego istnienia. Niestety, dawszy się raz oszukać, brniemy w kłamstwo coraz głębiej, niezbyt dostrzegając, iż bagno zamienia się w szambo. Parweniuszowska cecha bycia ciągle modnym sprawia, iż dajemy się wykorzystywać przez innych, którzy na naszym kompleksie budują swoją pozycję społeczną i ekonomiczną, a także polityczną. Łechtanie naszego ego jest nam bardzo miłe, wykazuje w naszych oczach, iż mamy jakiś zasadniczy wpływ na świat. Tymczasem zgliszcza naszego szczęścia, będące naturalnym efektem zderzenia się rozpalonych głów z murem rzeczywistości, sprawiają, iż ostrze naszej zemsty kierujemy ku tym, którzy z uporem maniaka przeciwstawiali się naszym kreatorskim marzeniom. To jest jednak na rękę nie nam, ale tym, którzy chcą nami rządzić niepodzielnie. Ustanawiają oni wroga w tym, co jest naszym sojusznikiem. Widać to coraz bardziej (niestety) w debatach uniwersyteckich czy też w organizowanych kierunkach studiów. Nie jakaś przaśna biologia czy fizyka, nie mówiąc już o filozofii, ale gender studies i inne tego typu wynalazki zaczynają być dominujące na uczelniach wyższych, które w parciu ku „nowoczesności” ankietują studentów, jaką płcią się czują. Właśnie: czują, a nie są. Idąc tą drogą, za niedługi czas egzaminy na uczelniach będą za naczelną przesłankę oceny brać to, co student czuje, a nie to, co umie. To zresztą już jest silnie zakotwiczone w szkołach niższych. Tak dojdziemy do tego, że lekarz przy stole operacyjnym „na czuja” będzie określał, co jest sercem, a co wyrostkiem robaczkowym.
To jest dopiero coś
Cóż, nie sposób nie zauważyć, iż czeka nas krucjata. Ciężka walka o przywrócenie normalności w naszym myśleniu i odbiorze świata. Po raz kolejny chrześcijaństwo oparte na realizmie (prawda was wyzwoli) jawi się jako niezaprzeczalna droga. Problem jednak w tym, że ono samo coraz częściej wybiera drogę współczesnego świata. Strach przed odrzuceniem sprawia, iż nie trzymamy się prawdy jako tego, co zasadnicze w naszym wyznaniu wiary. Wolimy mitologie i tanie psychologizowanie. To smutne, ale w całości dziejów Kościoła jednostki święte, czyli widzące prawdę wieczną i niezmienną jako jedyne uzasadnienie własnego istnienia, dokonywały czynów z pozoru wydających się niemożliwymi. Może więc czas, by nie tyle modlić się o świętych, ile raczej stawać się nimi. Wbrew światu.
Ks. Jacek Świątek