Groszowe sprawy
Kolejnym krokiem jest gorączkowe przeszukiwanie portfela w poszukiwaniu drobnych, aby położyć na ladzie kwotę jak najbardziej zbliżoną do tej wybitej na wyświetlaczu.
A wszystko to w trosce o zdrowie psychiczne osoby siedzącej przy sklepowej kasie, no i poniekąd swoje. Kiedy nam się to zbytnio nie udaje, pozostaje już tylko obserwować, jak sprzedawcy udziela się nerwowość. Aby na końcu mogło paść swojskie – i zarazem retoryczne, bo nie spotkałam się z nikim, kto wyraziłby sprzeciw – pytanie: „Czy mogę być winna grosik?”.
Ale już niebawem fraza, z którą każdy z nas miał wiele razy do czynienia, przejdzie do historii. Jeszcze w tym roku z obiegu mogą zacząć znikać monety o najniższych nominałach, czyli jedno- i dwugroszówki. I to bynajmniej nie z tego powodu, że szczególnie upatrzyli je sobie złodzieje, tudzież numizmatycy (chociaż ci ostatni ponoć maczali w tym palce). Całe przedsięwzięcie zakrojone jest na ogólnopolską skalę i ma być przeprowadzone zgodnie z prawem, bo przez Narodowy Bank Polski.
Powodem zamachu na zawartość naszych portfeli jest oszczędność. Oczywiście dla państwa, bo już dla obywateli – niekoniecznie. Głównym motywem przeprowadzenia operacji ma być wysoka cena produkcji bilonu o najmniejszych nominałach. Koszt wyprodukowania monet to ponoć tajemnica, ale jak wyliczyli finansowi eksperci, powstanie jednego grosza kosztuje, uwaga, 5 gr. Dlaczego więc w ogóle je wprowadzono podczas denominacji? Ponoć wtedy miało to uzasadnienie ekonomiczne – za przysłowiowe grosze można było kupić choćby zapałki. Ale to było kiedyś… Dziś, mimo tego, że jedno- i dwugroszówki są w ciągłym obiegu, NBP musi wybijać cały czas kolejne monety. W 2011 r. bank wyprodukował 270 mln sztuk nowych miedziaków. Skąd taka rozrzutność? Ponoć sporo bilonu nie wraca do obiegu, bo, jak doniósł jeden z ważnych pracowników NBP, jest skrywany w skarbonkach i szufladach. A zdarzają się ponoć przypadki sprzedaży drobnych na wagę w punktach skupu metali kolorowych.
W parze za wycofaniem jedno- i dwugroszówek ma iść projekt ustawy wprowadzającej obowiązek zaokrąglania płatności. Jej efektem będzie ograniczenie liczby monet o najniższych nominałach w obiegu. Co to oznacza w praktyce? Jeśli jakiś produkt do tej pory kosztował 98 lub 99 gr, to po zmianach jego cena wyniesie albo 95 gr (wolne żarty!), albo 1 zł (co już jest bardziej realne).
Z bilonowej rewolucji najbardziej zadowoleni są właściciele małych sklepików. Nadmiar miedziaków mogliby z powodzeniem przetopić na pomniki. A dodatkowo przyprawiają o bladość panie w banku, do których przychodzą z prośbą o wymianę drobnych na wyższe nominały.
Pomysłowi nieco mniej przyklaskują właściciele wielkich sieci handlowych, którzy jako lep na klientów (czytaj: „okazje”, „promocje”) stosują ceny kończące się na 9 lub 99. Ich zdaniem przez zaokrąglenie ceny towar nie wyda się już atrakcyjny, chociaż tak naprawdę różnica w wartości będzie minimalna.
Jak zwykle zatem po kieszeni dostanie zwykły konsument. Zaokrąglone ceny w supermarketach to jeszcze nic w porównaniu z innymi podwyżkami. Ceny za paliwo nie wzrosną już o 3, ale 10 gr. Podobnych kwot możemy się spodziewać wskutek majstrowania przy kosztach gazu, prądu czy wody. Tym samym zupełnie na wartości straci przysłowie, a zarazem motto życiowe wspomnianych wcześniej kasjerek: „Grosz do grosza, a będzie kokosza”.
Kinga Ochnio