High life na wybiegu
Nie trzeba mieć wrażliwości Z. Kałużyńskiego, by stwierdzić, że „Miłość na wybiegu” to około 100 minut czekania, kiedy będzie śmiesznie lub romantycznie. W wersji najmniej prawdopodobnej to 100 minut utrwalonego na celuloidowej taśmie obrazu polskiego high life’u. Jeśli tak, to też nie było śmiesznie, ale za to strasznie.
Nasze „wyższe sfery” widzimy z perspektywy kolorowych magazynów, tabloidów czy plotkarskich portali internetowych. Konia z rzędem jednak temu, kto je zdefiniuje, określi, kto do nich należy i jak się tam można dostać. Przed wojną o wszystkim decydowało urodzenie, wykształcenie i ewentualnie posiadany majątek, pozwalający na beztroskie włóczenie się po teatrach i lokalach, i publiczne odruchy serca. Jakkolwiek były to kryteria umowne, to przynajmniej były niezależne od dziennikarskiego „widzimisię” czy też niedopuszczające samozwaństwa. Były też pewne zasady, których naruszenie skutecznie eliminowało z „towarzystwa”. Wojna i pierwsze lata komuny wypędziły arystokrację, zniszczyły starą inteligencję. W socjalistycznym społeczeństwie z definicji nie miało być miejsca dla „próżniaczych” elit. To nie jedyna zasada socjalizmu, która nie znalazła potwierdzenia w życiu. Wpierw nieco potajemnie, w ukryciu przed klasą robotniczo-chłopską, potem już bez skrępowania socjalistyczni kacykowie, ich dzieci, aktorzy, dziennikarze, sportowcy, ale i cinkciarze czy badylarze, zaczęli „bywać”. Ten światek był taki, jak PRL. Na pozór oderwany od codziennego życia szarego obywatela, na którego spoglądano z pogardą, ale i od tego szaraka zależny, bo jego zazdrość była zdolna odebrać namiastki luksusu. Światek siermiężny, pełen substytutów, bezkrytycznie małpujący wszystko to, co udało się wyzerkać przez szpary w żelaznej kurtynie, zaopatrzony na promie do Szwecji lub w Peweksie czy Baltonie.
Wolność i demokracja wyrzuciły substytuty na śmietnik historii. Dziś nie tylko żona genseka może polecieć na zakupy do Paryża. Elitarne sporty bez sukcesów na miarę nakładów nie są zastrzeżone dla syna premiera. Jadło, napitki, stroje stały się powszechne i niemal każdy może tego przynajmniej spróbować lub choć dokładnie się temu przyjrzeć dzięki całej masie mediów żyjących z podglądania „sfer”. Podglądania? A może raczej tworzących wrażenie elitarności tam, gdzie faktycznie jej nie ma? A wszystko to… bo o miejscu w polskim high life’ie decyduje zamiast klasy – kasa.
„Miłość na wybiegu” to film, który wręcz zmusza do zadania pytania o pochodzenie polskiego high life’u. Kim są nasze gwiazdy? Skąd się biorą? Co wnoszą w nasze życie? Jakimi zasadami się kierują? A może napiszmy wprost, czym różnią się od Jana Kowalskiego? Smutne, ale poza uprawianymi zawodami, do których predestynowały ich przypadek, kasa i układy rodziców, a najrzadziej talent, zasadniczo jesteśmy tacy sami. To przeważnie twory medialne, dzięki czemu zamiast high life’u mamy samoadoracyjne kółeczko, starające się zaskoczyć pozostałą część narodu zmałpowanymi z zachodniej popkultury zachowaniami, trendami, modami. Kosmopolityzm? Kompleksy? Symptomatyczne, że najostrzejsza recenzentka tego sztucznego światka nie zdzierżyła i padła na kolana przed pozbawioną talentu, ale wspartą olbrzymią machiną medialną Madonną, a pozujący na guru branży radiowej kazał umieścić swe nazwisko w czołówce omawianego filmu, z podpisem „Wyboru piosenki tytułowej dokonał… ”. Całości dopełnia mój dawny znajomy, pozbawiony honoru poprzez zadekretowaną lojalność wobec komuny, który od lat zaskakuje mnie inwencją we wciskaniu przed kamery swej wcale niefotogenicznej twarzy. Odkąd go znam był specjalistą od rocka symfonicznego, muzyki filmowej, jazzu, alternatywy, hip-hopu. Tylko w tym roku zagrał fana Michaela Jacksona, Madonny, a dziś widziałem go w roli zauroczonego… muzyką satanistyczną. Mam nadzieję że Shazza odmówi mu wywiadu.