Historia
Źródło: facebook
Źródło: facebook

Historia pewnej kolonii

Nie ma dnia, bym - choć przez sekundę - nie była myślami w Stoczku - mówi Józefa Szylska-Ogrodowska, która w 1944 r. wraz z innymi warszawskimi dziećmi spędzała nad Świdrem wakacje. Kolonie, które miały trwać miesiąc, z powodu wybuchu powstania wydłużyły się do roku. Ten czas połączył ich na zawsze.

Maciej Mackiewicz przyjechał do Stoczka z bratem i mamą, która była doktorem medycyny, a na zorganizowanej przez Radę Główną Opiekuńczą kolonii miała pracować jako pielęgniarka. - Policjant powiedział mamusi, że jakiś szmalcownik chce nas zakablować i byśmy natychmiast wynosili się z naszego mieszkania - opowiada. Ewa Papuzińska-Wyszyńska trafiła na obóz wraz z pięcioletnią siostrą Joanną i dwoma braćmi.

Wcześniej ukrywali się z babcią w Aninie. Ojciec czynnie działał w konspiracji, mamę pół roku przed wybuchem powstania rozstrzelali na Pawiaku. Rodzeństwo przywiozła do Stoczka należąca do RGO Aleksandra Majewska, zwana ciocią Tygrys. Ojciec dziesięcioletniej jedynaczki Marii Wojciechowskiej zginął w obozie koncentracyjnym. Zaangażowana w konspirację mama ukrywała się na mieście. Pewnego dnia Marysia usłyszała, że pojedzie na letnisko, gdzie będzie czekała na nią ciocia Mackiewicz. 14-letnia Krystyna Stopczyńska wraz z innymi harcerkami przybyły do Stoczka 18 lipca 1944 r. Aby dostać się na kolonie, musiały przejść 26 km na piechotę z Garwolina. Miały zostać tydzień, tymczasem w podłukowskiej miejscowości spędziły rok. Niemal każdy dzień Krystyna opisała w małym notatniku, który przechowuje do dzisiaj.

– W 1940 r. podczas akcji wymierzonej przeciwko inteligencji mój ojciec został aresztowany, a następnie rozstrzelany na Palmirach – wspomina Krzysztof Lerch. W ten sposób dołączył do kolonistów, wśród których były dzieci rodziców walczących i sieroty. Turnus ulokowano w baraku za miastem, tuż obok drewnianej szkoły. – Kiedy przyjechaliśmy do Stoczka, uważaliśmy, że trafiliśmy do raju – mówi J. Szylska-Ogrodowska.

A lato było piękne…

Wiesława Baturewicz wspomina, że lipiec był beztroski. – Opuszczając Warszawę, oderwaliśmy się od smutku wojennych dni – podkreśla. Krzysztof Byrski, syn Ireny i Tadeusza Byrskich – przedwojennych aktorów, wychowanków wileńskiej Reduty, współpracowników Juliusza Osterwy i Aleksandra Zelwerowicza, którzy na kolonii byli wychowawcami, pamięta wycieczki nad Świder, gdzie kąpano się, opalano. – Miałem siedem lat. Robiliśmy pistolety z drewna – mówi.

Z kolei M. Mackiewicz opowiada, że to właśnie w Stoczku poznał smak pierwszego papierosa. – Miałem skręta z liści dębu. To było straszne. Od tamtej pory jestem wrogiem palenia – śmieje się.

Noc na cmentarzu

Sielanka skończyła się wraz z wybuchem powstania warszawskiego. Łuny płonącej Warszawy widać było aż w Stoczku. Dla dzieci oznaczało to, że o powrocie do domu nie ma mowy. – Byłam już spakowana, kiedy ciocia ostro zakomunikowała, iż zostaję. Rozpłakałam się, tymczasem dzięki jej decyzji ocalałam – wyznaje M. Wojciechowska. K. Stopczyńska zaznacza, że harcerki były dopuszczone do pewnych wiadomości, w których szczegółowo podano, jaka ulica, jaki dom w Warszawie zostały zbombardowane. – Wiedziałyśmy, że zastaniemy tam ruinę – mówi.

Pod koniec lipca w Stoczku pojawiła się Armia Czerwona. Front się przesuwał. Na Łuków i Żelechów spadały bomby. – Nad nami krążyły samoloty. Ich warkot nas przerażał. Panie Majewska, Byrska i dr Mackiewiczowa zdecydowały, że musimy opuścić barak. Jedną z nocy spędziliśmy na kirkucie – mówi W. Baturewicz. M. Wojciechowska opisuje, jak setka dzieci tuż po zmroku wyruszała w szeregu w kierunku lasu, by nocować w zbożu. – Gdy wracaliśmy, zobaczyłam trzech zastrzelonych Niemców. Długo nie mogłam uwolnić się od tego widoku – przyznaje kobieta. Obraz ten zapadł również w pamięć K. Byrskiemu. – Do dziś mam przed oczami człowieka z dziurą w czole. To musiał być prosty żołnierz – stwierdza.

Twierdza dziecięcych serc

Kolonia została odcięta od świata. Nastały trudne czasy. – Nie mam pojęcia, skąd nasze kierownictwo brało jedzenie, ale nigdy nie byliśmy głodni – zaznacza K. Stopczyńska. Z pewnością duża w tym zasługa stoczkowian, którzy – jak wspomina W. Baturewicz – przywozili kartofle i kaszę. – Na obiad była przeważnie zupa. Dodawano do niej wszystko, co było pod ręką. Nazywaliśmy to „paciowa” – wspomina z uśmiechem M. Wojciechowska.

Mimo trudnych warunków starano się, by dzieci miały w miarę normalne, poukładane życie. Wysłano je do szkoły, której dyrektorem był Benedykt Tynelski. Robiły zakupy w miasteczku, przygotowywały święta. Stoczek – jak śpiewały wówczas – był dla nich „jedną z twierdz dziecięcych serc”.

Koloniści zgodnie podkreślają, że najważniejszą osobą na obozie była kierowniczka A. Majewska. – Dla mnie ciocia Tygrys. Włożyła wiele dużo trudu, by wyciągnąć mnie z depresji i traumy – mówi J. Papuzińska-Beksiak, autorka książek dla dzieci, która pobyt w Stoczku opisała w książce „Asiunia”.

Ważną rolę pełniła też I. Byrska, kucharka. Przyjęła tę posadę, by być z dziećmi – Krzysztofem i Agnieszką. – Pamiętam mamę, gdy stała przy olbrzymim garze i chochlą do metalowych miseczek nakładała kartofle ubite razem z mąką. Pamiętam też, że kiedy szliśmy spać, żegnała się nie tylko z nami, ale z każdym dzieckiem. Pewnego wieczoru nachyliła się nade mną, mówiąc: a teraz pomyśl bardzo serdecznie o swoim tacie – wspomina A. Byrska-Zaczyk.

Teatr dobry na wszystko

T. Byrski pojawił się niespodziewanie pewnej nocy, włączając się w obozowe życie. Już po wojnie napisał: „Z kolonii zrobił się dom dziecka. Żyjemy jak na wyspie. Sytuacja materialna jest katastrofalna. Ludzie miejscowi chcą, byśmy sobie jakoś poradzili. Więc postanawiamy: jeśli musimy zarobić – zaróbmy teatrem”. – Moi rodzice byli wyjątkowymi ludźmi. Uważali, że teatr pomaga w każdej sytuacji – tłumaczy A. Byrska-Zaczyk.

Pierwszym spektaklem był wewnętrzny apel ku czci poległych w powstaniu warszawskim. Przedstawieniem zainteresowali się stacjonujący w Stoczku żołnierze Armii Czerwonej, więc je dla nich powtórzono. Potem wystawiano „Wesele” Wyspiańskiego i „Pastorałkę” Schillera. Kostiumy lepione z papieru, drapowane prześcieradła. Dekoracje zbite z drewna. Reflektory wymontowane ze starych samochodów. – Te przedstawienia to był cud organizacji i pomysłowości. Każdy miał wyznaczone jakieś zadania, które odrywały nas od smutnych myśli – zauważa M. Wojciechowska.

Choć Stoczek liczył wówczas ok. 3 tys. mieszkańców, na widowni zasiadał komplet. – Pamiętam, jak pan Byrski w niedzielę po Mszy św. ustawiał pod kościołem stolik i sprzedawał bilety – dodaje pani Maria.

Wiernymi widzami kolonistów byli też Rosjanie, którzy nie płacili za wstęp, ale przynosili jedzenie.

Los, który łączy

– Był to dla mnie bardzo kształtujący okres, po którym została mi miłość teatru i niechęć do bylejakości, a także poczucie, że trzeba się dzielić – zaznacza M. Wojciechowska, dodając, iż kolonijne więzi są dla niej bardzo ważne, bo nic tak nie łączy, jak wspólny los. – Nie ma dnia, bym – choć przez sekundę – nie była myślami w Stoczku – mówi J. Szylska-Ogrodowska.

Epilog

Koloniści opuścili miejscowość nad Świdrem wiosną 1945 r. Ci, którzy mieli szczęście, wrócili do rodzin. Natomiast sieroty ulokowano w trzech domach dziecka k. Gostynina. A. Majewska zorganizowała dla nich szkołę w Sierakówku. Pomogli jej Byrscy.

ymczasem Stoczek zaczyna żyć swoim życiem, na długie lata zapominając o historii sprzed lat. Ożywa ona dopiero w 2010 r., kiedy TVP Kultura emituje opowiadający o koloniach warszawskich dzieci film Byrskich pt. „Gdzie jest nasz dom”. Potem koloniści kilkukrotnie przyjeżdżają do Stoczka, a Miejska Biblioteka Publiczna w ramach projektu „Tu był nasz dom” postanawia nakręcić film pod tym samym tytułem. Obraz pełen wspomnień i emocji odkrywa kartę historii widzianej oczyma dzieci. Jego premiera odbyła się 27 listopada.

 

Wszystkie wypowiedzi pochodzą z filmu „Tu był nasz dom”, który można obejrzeć, wchodząc na stronę Miejskiego Ośrodka Kultury w Stoczku Łukowskim.

MD