I co będzie dalej…
Szkoda tylko, że na ten pomysł nie wpadł chociażby zamachowiec na Placu św. Piotra 13 maja 1981 r. Wystarczyło ogłosić własną niepoczytalność lub wspomnieć coś o jakichś widzeniach. I już po kłopocie. Media spokojnie powiedziałby, że właściwie nic się nie wydarzyło. Jakiż ten Agcza był głupiutki… Co więcej, wiadomość o profanacji jasnogórskiego sanktuarium była spychana na plan dalszy, by przypadkiem nie niepokoić sumień i myśli tych obywateli, którym jeszcze ich nie zabrano lub nie zaczadzono. Po prostu: Polacy, nic się nie stało… Nie! Stało się!
Czarna plama w sercu
Dwa i pół roku temu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przynaglani byliśmy krzykami gawiedzi i nawoływaniami postępowych mediów, że właściwym miejscem dla krzyża jest kościół. Tam nikogo on nie będzie drażnił, nie wywoła podziałów. Wystarczy religię schować w kruchcie kościelnej i wszystko będzie dobrze. Nie należy z nią się zbytnio obnosić, by nie tkwiła jak zadra w… wszystkim innym, którzy krzyża po prostu nie uznają bądź nie lubią. Większość z nas uwierzyła, niestety. Choć trzeba przyznać, że ci wszyscy, którzy widzieli dokonania w zjednoczonej przez licho wie co Europie, darli nie tylko szaty i włosy z głowy, ale nadto wystawiali się na społeczny ostracyzm zarówno ze strony bardziej postępowego katolicyzmu, jak i reszty obłąkanej mirażami świeckiego państwa. Uznaliśmy ich (piszę to nie tyle we własnym imieniu, ile raczej jako należący do polskiej społeczności obywatel), więc uznaliśmy ich za defetystów. Dzisiaj widzimy, że nawet mury kościoła nie chronią świętości. Wystarczyły dwa lata. Profanacja jasnogórskiej ikony nie jest tylko jakimś happeningiem. To precyzyjny cios w samo serce. Nie darmo Jan Lechoń pisał: „O ty, której obraz widać w każdej polskiej chacie i w kościele, i w sklepiku, i w pysznej komnacie. (…) Która perły masz od królów, złoto od rycerzy, w którą wierzy nawet taki, który w nic nie wierzy”. Jasna Góra to nie tylko jakiś zapyziały kościółek na skraju wioszczyny, choć i ten świętość swoją winien mieć zachowaną. To swoisty duchowy mariaż tego, co święte od Boga, z tym, co najdroższe po ludzku. To splot ducha Bożego i ducha narodu. Nie wystarczyło obsikiwanie krzyża i modlących się na Krakowskim Przedmieściu. Teraz trzeba było wtargnąć do świątyni. Jasnym się więc staje, iż nie chodzi o jakąś tolerancję lub współżycie między ludźmi o odmiennych poglądach. Bo co będzie następne w planach tych, którzy jak mantrę na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie powtarzali: „Chcemy Barabasza!”? Czyżby znany już z przeszłości slogan: „Chrześcijanie do lwów!”?
Żeby choć pisk mały jak myszy pod miotłą…
Jeden z najbardziej poczytnych pisarzy czasów rewolucji francuskiej, rozpasany i pełen perwersji markiz de Sade, pisał: „Tak, obywatele, religia jest nie do pogodzenia z ustrojem wolności, czujecie to tak samo jak ja. Nigdy wolny człowiek nie pochyli głowy przed bogami chrześcijaństwa; nigdy jego dogmaty, rytuały, tajemnice, moralność nie będą mogły odpowiadać republikaninowi… Oddajcie nam pogańskich bogów! Chętnie będziemy czcić Jowisza, Herkulesa czy Pallas Atenę, ale nie chcemy więcej tego baśniowego stwórcy świata. (…) Nie chcemy więcej tego Boga nieogarnionego, który wszystko ponoć napełnia”. Kat Lyonu, komisarz Chalier krzyczał: „Księża są jedyną przyczyną nieszczęść we Francji. Rewolucja, która jest triumfem oświecenia, tylko z obrzydzeniem może spoglądać na zbyt długą agonię zgrai tych niegodziwców”. A potem przyszły profanacje świątyń, prawne zakazy i nakazy niszczące wolność religijną, aż wreszcie męczeńska śmierć duchowieństwa i rzeszy wiernych świeckich. Wspomniany markiz de Sade podpowiadał: „Francuzi, zadajcie tylko pierwsze ciosy, reszty dopełni oświata publiczna”. Powie ktoś, że to odległa przeszłość. Tak, ale jakoś znajomo brzmią słowa wypowiadane wtedy, a sam europejski traktat, nie wspominając nic o chrześcijańskich korzeniach, wprost odwołuje się do ducha oświeceniowego, którego owocem była rewolta we Francji. A wobec tego całkowite milczenie wierzących. Milczymy, gdy ktoś kala nasze świętości, ale larum podnosimy, gdy w bramie budynku ktoś namaluje gwiazdę Dawida na szubienicy. Wołamy wówczas, że przecież kalając symbole, nawołuje się do eksterminacji ludzi, których ten symbol wyraża. A w tym przypadku zamachu na symbol naszej wiary mamy położyć uszy po sobie i ogon pod siebie? Czy nie czas powiedzieć jasno: „Dość!”. Nie żądam „Non possumus!”, bo do tego trzeba heroizmu Prymasa Tysiąclecia. Ale jasnego i klarownego przekazu. Bez oglądania się na mityczne „skutki społeczne”.
Odwracanie Mickiewicza
W III części „Dziadów” w usta Wysockiego nasz wieszcz wkłada pamiętną frazę o polskim narodzie, który jest jak lawa. Jego zewnętrzna skorupa jest plugawa, zaś ogień wewnętrzny ciągle pała i goreje. Niestety, mam wrażenie, że dzisiaj sytuacja wygląda cokolwiek odwrotnie. Może jeszcze ucukrowane jest to, co zewnętrzne, ale wnętrze staje się coraz bardziej ropiejącą raną, pełną cwaniactwa, bluźnierstwa i zwykłego cynizmu. Dlatego nie wolno już dłużej cukrować zewnętrzności. To nie pomaga leczyć, lecz jeszcze bardziej powoduje rozrost ropienia wewnętrznego. Dzisiaj nie ma już czasu na zwykłe dywagacje i na rozważania akademickie. Bo teraz mamy czasy, gdy krzyż wypędza się z przestrzeni publicznej, kala się ikonę częstochowską, a ks. Boniecki podaje sobie rączkę z Nergalem, którego dłoń wcześniej rwała Pismo Święte na strzępy, nazywając je zwykłym gó..em. Czy potrzebujemy naprawdę jeszcze czegoś więcej?
Ks. Jacek Świątek