Komentarze
Źródło:
Źródło:

I love my native Polish language!

W poniedziałek z inicjatywy Episkopatu Polski rozpoczyna się w naszym kraju Tydzień Wychowania. Nazwa może niezbyt trafna, jak zresztą i Dzień Kobiet czy Dzień Matki, bo w końcu wychowywać należy na co dzień, a nie przez jeden tydzień w roku, ale przecież nie ma co się czepiać o szczegóły.

 
W liście pasterskim, skierowanym do wiernych, pasterze Kościoła katolickiego w Polsce przypomnieli, iż najważniejszym w całym procesie kształtowania istot ludzkich jest rozpoznanie właściwego im celu. I właściwie tutaj leży clou całego przedsięwzięcia, jakim jest tydzień poświęcony przypomnieniu o konieczności wychowania. Mając w pamięci jeszcze to, co działo się nie tak dawno w Londynie, a wcześniej młodzieżowe wybryki na ulicach i przedmieściach Paryża, z pewnym strachem myślimy o naszej przyszłości, kiedy stery władzy w naszym kraju przejmą przedstawiciele tegoż właśnie pokolenia, które i tak było zachęcane do aroganckiego traktowania starszych słynnym hasłem: „Zabierz babci dowód”. Ja jednakże chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt wychowania, o którym jakoś mało do tej pory się mówi.


Polacy nie gęsi?

Od dłuższego już czasu, sięgającego jeszcze połowy lat 80, w naszej polskiej rzeczywistości rozprzestrzeniły się liczne zapożyczenia z języka angielskiego, chociaż nie tylko. Idąc ulicą nie odczuwamy już dzisiaj zadziwienia, gdy jawi się przed nami kolejny „shop” czy inna tego typu instytucja. I chociaż Włosi mają swoje Giro d’Italia, a Hiszpanie – Vuelta Espania, to jakoś my nie możemy dorobić się skromnego „Dokoła Polski”, tylko co roku katowani jesteśmy „Tour de Polonia”. Podobnie rzecz ma się z programami telewizyjnymi. Jedynym i dla mnie dzisiaj chyba najciekawszym programem rozrywkowym jest „Kocham cię, Polsko!”, już za samą nazwę, niestroniącą od polskiej mowy. Dlaczegóż nie możemy podziwiać chociażby „Czynnika X” (zamiast X-Factor) czy „Niech będzie muzyka” (zamiast Must be the music). Hitem dla mnie stała się nazwa (pomijam tutaj całą skandaliczną sprawę jednego z jurorów, i tak już dość dobrze opisaną przez prasę) kolejnego programu rozrywkowego, który jak na ironię zatytułowany jest „Voice of Poland”. Jakby polski głos musiał być oznajmiony po angielsku. Gdybyż jeszcze była to jakaś reklamówka naszego kraju skierowana do obcokrajowców. Ale czemuż do naszej rodzimej publiczności trzeba zwracać się w języku obcym? Problem nie jest wbrew pozorom błahy i wcale nie jest odległy od Tygodnia Wychowania. Otóż zwrócić uwagę należy na samą funkcję języka. To, co obserwowaliśmy w Wilnie, gdzie nasi rodacy domagali się, by rząd litewski nie ograniczał nauczania w języku narodowym, nie było tylko jakimś widzimisię naszej diaspory. To była i jest walka o coś więcej. W filmie „Kochaj albo rzuć” jest taka scena, gdy młody potomek Polonii, który wcześniej zmusił własnego ojca do zmiany nazwiska na September, pod wpływem obserwacji (skądinąd dość zabawnych) zachowań naszych rodaków, postanawia powrócić do trudniejszego w angielskiej wymowie nazwiska Wrzesień. Dlaczego? Otóż może i sentymentalnie, ale dostrzegł własne korzenie. Coś, czego nie przekazuje się tylko z genami, ale to, co gra w polskiej duszy. Odkrył kulturę, której nie można się tak łatwo wyprzeć. Język narodowy jest nie tylko wyrazem przynależności do danego kręgu kulturowo-narodowego, ale jest umocnieniem w tejże społeczności i silnym w niej zakorzenieniem.


Bo to tak wygląda…

Konrad z „Wyzwolenia” St. Wyspiańskiego, w akcie drugim zwracając się do jednej z masek wypowiada zdanie: „Bo to tak wygląda, jakby Polski nie było, Polaków nie było… Jakby ziemi nawet nie było polskiej i tylko trzeba było wszystko pokazywać, bo wszystkiego zostało na okaz, po trochu; …pokazywać, jakby srebra stołowe w zastawie, pokazywać, jakby kartki i karteczki zastawnicze – i kryć się, i udawać, i udawać”. Rzeczywiście my również od dłuższego już czasu uczestniczymy jakby w spektaklu zamykania polskości. Okrawanie programów szkolnych z tego, co jest wytworem naszej historii i kultury, to nie jest li tylko gonienie za światową świetnością i doganianie cywilizacyjne wyidealizowanego Zachodu. Jest to raczej swoiście świadome dzieło odnarodowienia. Episkopat Polski właściwie wskazał, że dzieło wychowania ma swój finał w „uczłowieczaniu człowieka”, jednakże często zapominamy, że coś takiego jak „człowiek w ogóle” nie istnieje. Człowieczeństwo wyraża się w specyficznym zachowaniu każdego człowieka, a ogół tego działania nazywamy kulturą. To właśnie przynależność kulturowa pozwala człowiekowi na właściwe i dobre działanie ludzkie. Nie można człowieczeństwa odłączać od kultury, w której on wzrasta i wzrastać powinien. Bł. Jan Paweł II, w cytowanym przez pasterzy Kościoła w Polsce wystąpieniu na forum UNESCO także i o tym wspomniał, wskazując właśnie kulturę narodową, jako narzędzie, oręż i bastion człowieczeństwa. Promowana dzisiaj w niektórych lewicowych programach społecznych wielokulturowość, rozumiana jako zamazanie odrębności na rzecz jakiej formy idealistycznego człowieczeństwa, jest niebezpiecznym działaniem właśnie na niwie wychowania. Wielokulturowość (a właściwie wieloetniczność) może być sprawnym narzędziem rozwoju danego społeczeństwa tylko wówczas, gdy jego członkowie są zgodni co do zasadniczego zrębu kulturowego, co w wielu krajach Zachodu dzisiaj określa się inkulturacją ludności napływowej. Jeszcze raz powtarzam, że w takim wypadku wieloetniczność jest dobrem (to podkreślenie jest dla wielookich, którzy mają trudności z czytaniem), jednakże przy jedności kośćca kulturowego danej społeczności. Już dawno jeden z ważniejszych polskich filozofów kultury, Feliks Koneczny, wskazał, iż cywilizacje nie mogą się przenikać. Jeśli więc mamy mówić o wychowaniu, to tego aspektu zapominać nam nie można.


Nadbałtyckie reminiscencje

Wśród wielu wspomnień, jakie zachowuję w swoim umyśle, mam także i te znad polskiego Bałtyku. Wielkim zdumieniem dla mnie był fakt, iż Polacy np. w Kołobrzegu witają przybywających tam obcokrajowców (nie tylko Niemców) radosnym zapewnieniem, iż znajdują się oni w miejscowości Kolberg. Wśród wielu takich kwiatków można znaleźć również i Stetten, Posen, Danzig, a nawet Thor (dla niewiedzących jest to niemiecka nazwa Torunia). Mamy już także Voice of Warsaw i inne tego typu kwiatki. I cóż się potem dziwić, że nawet absolwent polskiego uniwersytetu nie jest w stanie powiedzieć, jak brzmiało pierwsze polskie zdanie zapisane na kartach ksiąg? Bo zabieranie polskiego języka jest zawsze zasadniczym krokiem do wynaradawiania. Wiedzieli o tym germanizatorzy, rusyfikatorzy i inni. I wiedzą także dzisiejsi decydenci.

Ks. Jacek Świątek