Komentarze
Ja, prorok

Ja, prorok

Jeżeli czytacie Państwo ten tekst, to znaczy że - podobnie jak ja - przeżyliście kolejny z zapowiadanych właśnie końców świata. Od pewnego czasu koniec świata jest swego rodzaju ruchomym świętem, hucznie obchodzonym nawet kilka razy w roku.

Liczni wizjonerzy, przepowiadacze przyszłości, jasnowidze - o których nasze babcie zwykły mawiać: „ci prorocy co chleb jedzą, g… wiedzą” - snują różne nienapawające optymizmem teorie o nadciągającym kresie. Kilka dni przed „godziną zero” w mediach (zwłaszcza w internecie) rozpoczyna się celebracja tego, co ma się niby wydarzyć. Ostatni z zapowiadanych na ten rok armagedonów, w opinii wielu cudownie oświeconych specjalistów, miał nastąpić w ostatnią sobotę września. Rozgrzane do czerwoności media społecznościowe straszyły uderzeniem meteorytu w Ziemię, licznymi eksplozjami na Słońcu, pożarami, ogromnymi trzęsieniami ziemi i powodziami, a nawet zmasowanymi wybuchami nuklearnymi.

Ludzie powtarzali i przekazywali sobie te brednie, dodając do nich nowe, ociekające coraz większą grozą komentarze.

Tymczasem w sobotę 24 września, podobnie jak w polskim filmie – nic szczególnego się nie działo. Był to pierwszy pełny dzień jesieni, której astronomiczny początek nastąpił dzień wcześniej, o 3.04 czasu polskiego. Z różnych powodów, jak każdego innego dnia, jakiś promil ludzi na świecie zmarł. W tym samym czasie urodziło się kilka tysięcy dzieci. Niektórzy się ożenili, inni wyszli za mąż. Wielu, jak to zazwyczaj bywa w sobotę, sprzątało, prało, gotowało, kosiło trawniki lub wyrywało zielsko, które nie wiedzieć czemu po raz kolejny wyrosło między grządkami w skrzętnie pielęgnowanym warzywniku. Rolnicy zrywali „parkiet”, orali pola i kosili kukurydzę. Moi sąsiedzi, korzystając z ładnej pogody, rozpalili grilla, by przy spieczonej kiełbasie godnie pożegnać lato. I tylko starsza pani w markecie, w którym robiłem tego dnia zakupy, na widok paragonu, jaki wręczyła jej kasjerka, głośno westchnęła: „koniec świata”.

O co zatem chodzi z tymi końcami świata? Niewykluczone, że straszenie ludzi jakimś wyimaginowanymi kataklizmami ma na celu odwrócenie uwagi od tego, co się naprawdę dookoła nich dzieje. Dziś nie trzeba być żadnym prorokiem lub jasnowidzem, aby wiedzieć, że najgorsze dopiero przed nami. Nie trzeba dmuchać w szklaną kulę albo wróżyć z fusów, by przewidzieć, że czekają nas niezwykle trudne jesień i zima. Wystarczy powiązać fakty i wyciągnąć najprostsze wnioski. Mamy ogromny kryzys finansowy, zbliżającą się do 20% inflację, wszechobecną drożyznę, konflikty zbrojne i kryzysy polityczne w wielu częściach świata… Znacznie wcześniej, niż można się było spodziewać, dotknęły nas skutki realizacji unijnego wariactwa energetyczno-klimatycznego, które w przypadku Polski polega na bezmyślnym zastępowaniu posiadanych źródeł energii takimi, których się nie ma.

Teorie o zbliżającym się armagedonie są zawsze swego rodzaju ogłupiaczami. Wszystkie tego typu medialne wrzutki mają sprawiać, byśmy zgodnie z zasadami psychologii tłumu zaczęli bezmyślnie powtarzać niestworzone rzeczy i zamiast zajmować się tym, co naprawdę w życiu ważne, ekscytowali się nimi od rana do wieczora. A koniec… Na tym łez padole, wcześniej czy później, dosięgnie każdego. Innej opcji nie ma. Tak przewiduję ja, prorok z „Echa”.

Leszek Sawicki