Komentarze
Źródło: DREAMSTIME
Źródło: DREAMSTIME

Ja w imieniu Cesarza każę! Słyszysz mnichu?

Fragment z III części „Dziadów” Adama Mickiewicza, fraza wypowiadana do księdza Piotra przez Senatora, jest najlepszym przykładem tego, co zaczęło się dziać w naszym kraju po wygranych przez kandydata Platformy wyborach prezydenckich.

Wydawać by się mogło, że na kanwie sukcesu wyborczego partia Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska wzrok swój skieruje na ugruntowanie wyniku poprzez jakieś działania wobec konkurencyjnego Prawa i Sprawiedliwości, tymczasem ostrze jej krytyki skierowało się w stronę… Kościoła. Dlaczego? Bo ponoć księża, dzięki podtrzymywaniu narodowego nastroju, modlitwę w intencji Ojczyzny i pamięć o ofiarach smoleńskich wspierali konkurenta, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Oberwało się równo biskupom, zwykłym księżom, katolickim rozgłośniom radiowym, prasie wyznaniowej itd. Ponoć są nawet trzy protesty w sprawie „zakłócania ciszy wyborczej” przez niedzielne kazania. Rzeczywiście, duchowieństwo, poza pewnym wielebnym „felietonistą z Lublina” nie poparło gremialnie Bronka naszego kochanego i nie szło do głosowania zwartymi czwórkami, na wzór byłych żołnierzy WSI, jak obiecywał to gen. Dukaczewski. Problem w tym, że to wcale nie jest żaden zarzut.

W kruchcie kościoła jest miejsce dla żebraków i grzeszników

Na kanwie tej krytyki powróciło z mocą hasło całkowitego oddzielenia Kościoła od państwa. Cokolwiek w naszej rzeczywistości enigmatyczne, bo w końcu nie wiadomo, jak tę granicę wyznaczyć, ale instytucjonalnie dość jasno w polskiej rzeczywistości wyartykułowane. Żaden biskup nie zasiada w organach władzy, ani żaden przedstawiciel władzy państwowych instytucjonalnie nie wpływa na działania Kościoła. Wszystkie sprawy, o których dzisiaj głoszą piewcy francuskiego modelu relacji Kościół – Państwo, a więc nauczanie religii (nie tylko katolickiej) w szkołach, zagadnienia odnośnie wartości chrześcijańskich (nie tylko katolickich), sprawy zwrotu majątku czy inne zostały wypracowane w dialogu dwóch oddzielnych instytucji. Są na to dowody pisemne, w odróżnieniu od np. niektórych ustaleń okrągłostołowych czy dokumentów w sprawie śmierci ks. Popiełuszki, które do dnia dzisiejszego światła dziennego nie ujrzały. Oczywiście można we wszystkich tych sprawach ogłaszać referendum, ale nie tylko podważamy sensowność wyborów (skoro nad każdą rzeczą mamy głosować, to nie jest potrzebny ani sejm, ani senat), ale również wpadamy w galimatias, z którego łatwo się nie wykaraskamy. W tym momencie koronnym argumentem staje się stwierdzenie, które zresztą padło po tych wyborach, że Kościół nie jest od polityki, ale od ewangelizacji. Pani Maria Szyszkowska posunęła się nawet do stwierdzenia, że hierarchowie Kościoła winni zając się stroną duchową, zaś sprawy ziemskie zostawić ich swobodnemu biegowi. Otóż bzdura. Wypowiedź nobliwej pani profesor stawia religię na równi z klechdami i ezoterycznymi bajdami o jakichś nieziemskich duchowych siłach, przebiegających przez nasze dusze, które nijak się mają do codziennego życia. Religia stać się powinna swoistym katharsis uszlachetniającym człowieka. Problem w tym, że uszlachetniać można co najwyżej ludzkie działanie, bo do bytu ludzkiego nic dodać nie możemy. Człowiek jest człowiekiem, niezależnie od statusu czy wieku. A jeśli działanie, to dotyczące naszego ziemskiego padołu. Zatem także działanie polityczne. Ponadto ewangelizacja jest głoszeniem Dobrej Nowiny, a ta nie ogranicza się tylko do poinformowania człowieka o jakiś teoriach, ale ma prowadzić do przemiany życia, tego życia na ziemi. Z natury swojej ewangelizacja dotyczy spraw ziemskich. Bogactwo nauki społecznej Kościoła, nie tylko od czasów Leona XIII, ale od czasów apostolskich wskazuje na zaangażowanie Kościoła także w sprawy społeczne, a więc z natury swojej polityczne. Pomijam już fakt, że ksiądz, i to każdy, jest obywatelem, który ma swoje poglądy polityczne, i nie wiem dlaczego miałby ich nie ujawniać. Skoro inni obywatele mogą, to ksiądz, biskup lub kardynał także.

„Katolicyzm posoborowy”

Chyba w czasie jednej z debat Bronisław Komorowski w odpowiedzi na zadane pytanie stwierdził, że jest on katolikiem, ale „posoborowym”. Można oczywiści zapytać, o jakim soborze myślał, wypowiadając te słowa. Może o soborze liońskim lub lateraneńskim, a może nawet o efeskim? Fakt, w naszym języku potocznym utarło się odróżniać katolicyzm przed Soborem Watykańskim II i po jego zakończeniu. Problem w tym, że czytając zarówno dokumenty Vaticanum II, jak i zapoznając się z założeniami bł. Jana XXIII i Pawła VI odkrywamy nie zerwanie, ale ciągłość z dwoma tysiącami lat chrześcijaństwa. Nie ma więc czegoś takiego, jak „katolik posoborowy”. Chyba, że Bronisław Komorowski oceniał siebie zgodnie ze słynnym zdaniem kard. Stefana Wyszyńskiego, który mówił w 1972 roku: „Kościół posoborowy (…), Kościół, którego Credo staje się elastyczne, a moralność relatywistyczna, (…) Kościół na papierze, a bez Tablic Dziesięciorga Przykazań! Kościół, który zamyka oczy na widok grzechu, a za wadę ma bycie tradycyjnym, zacofanym, nienowoczesnym.” Niestety, słowa ministra Grasia, który był stwierdził, że rządzący oczekują na „zdecydowaną reakcję Kościoła” w sprawie krzyża smoleńskiego, jakby pochodzące z poprzedniej epoki (wtedy też żądano „zdecydowanej reakcji” w sprawie bł. ks. Popiełuszki) wskazują, że taka właśnie interpretacja „posoborowości” zamieszkała przy Krakowskim Przedmieściu. Znamienne jest w tym również i to, że Lech Wałęsa i Lech Kaczyński w swoją pierwszą podróż udali się do Watykanu, zaś Aleksander Kwaśniewski oraz Bronisław Komorowski wybrali inne kierunki. I zapewne owa „posoborowość” nakazała Prezydentowi – Elektowi wdrapać się na ambonę kościelną w Budzie Ruskiej, na której obecność innych polityków tak ochoczo ganił.

„Bój to nasz jest…”

 Można zadać pytanie, dlaczego PO skierowuje się przeciwko Kościołowi, przynajmniej w celu jego dzielenia. Otóż wydaje się, że wynika to z dwóch potrzeb. Po pierwsze ta partia z natury swojej potrzebuje wroga, bo tylko wówczas może jakoś się odróżnić. Po drugie w celu zagospodarowania elektoratu lewicy, zwłaszcza tej europejsko-ateistycznej. Tu harcownicy w stylu Niesiołowskiego nie poradzą, bo oni grają przeciwko PiS-owi. Tu trzeba „nowego otwarcia”. O ile jednak Kaczyński odwołał się do Gierka, o tyle Palikot udzielił wywiadu Urbanowskiemu „Nie”. A to jest jednak duża różnica. Tylko, że z pewnego materiału bicza nie ukręcisz.

Ks. Jacek Świątek