Komentarze
Źródło: pixabay
Źródło: pixabay

Jak na widelcu

Wchodząca właśnie w życie ustawa o policji i służbach specjalnych została opatrzona przez opozycję oraz organizacje pozarządowe przydomkiem „inwigilacyjna”. Co tak oburzyło ich przedstawicieli?

Między innymi to, że policja będzie mogła sprawdzać, gdzie się logujemy w sieci i na jak długo, z kim i kiedy rozmawiamy, do kogo wysyłamy maile i na jakich stronach w internecie spędzamy najwięcej czasu. Przed głosowaniem nad ustawą jeden z posłów Platformy Obywatelskiej stwierdził, że proponowane zmiany wkraczają daleko w prywatność obywateli w internecie. Prywatność w internecie? To chyba jakiś żart.

Na podstawie danych telekomunikacyjnych można dowiedzieć się bardzo wiele o każdym z nas – poznać nasze zainteresowania, przyzwyczajenia, pragnienia itp. Doskonałym źródłem wiedzy o nas są portale społecznościowe. Mimo że nikt nas nie zmusza do zdradzania informacji o swoim życiu, chętnie to robimy. Ujawniamy wszystko: od naszego stanu psychicznego – to akurat najmniej groźne, poprzez preferencje kulinarne – pod wpływem zamieszczanych hurtowo zdjęć konsumowanych potraw często mam wrażenie, że przeglądam książkę kucharską (w sieci krąży już nawet żart obrazkowy: żona stawia na stole puszkę, a męża dobierającego się do pięknie wyglądającej potrawy strofuje słowami: „Twoje jedzenie jest tam, to jest na facebooka”), konfiguracje damsko-męskie – mające wzbudzić całą gamę uczuć (od zachwytu po zazdrość), aż po zaprezentowanie stanu majątkowego – a to już zachęta choćby dla złodziei.

Przypominanie użytkownikom o obowiązującej na portalach polityce prywatności to pic na wodę. To, co dotąd udostępniamy teoretycznie tylko znajomym, staje się nagle widoczne dla całego świata. A to świetna baza danych dla firm marketingowych. Jedna z nich pochwaliła się, że dysponuje ośmioma milionami profili internautów, utworzonymi na podstawie analizy odwiedzanych przez nich stron. Nie zna ich wprawdzie imienia i nazwiska, lecz poza tym wie wszystko o zainteresowaniach i poglądach tych ludzi.

Dzięki danym, którymi sami karmimy internet, możliwe jest nasze profilowanie. Zatem to, jakie reklamy pojawiają się na odwiedzanych przez nas stronach, wcale nie jest przypadkowe, ale odzwierciedla to, czym w danym momencie się interesujemy. Szukasz informacji o jakiejś książce – po chwili pojawią się reklamy internetowych księgarń, a biura podróży zasypią cię ofertami zaraz po tym, kiedy sprawdzisz choćby prognozę pogody w innym miejscu, niż aktualnie przebywasz. A teraz uwaga – jeśli twoja córka spodziewa się dziecka, istnieje ryzyko, że marketingowiec będzie wiedział to przed tobą. Ciekawa informacja nadeszła zza oceanu, gdzie jedna z sieci przyznała, że dzięki analizie historii zakupów setek tysięcy przyszłych matek, jest w stanie określić ze sporą dokładnością datę narodzin potomka klientki. Ten fakt wprawił w przerażenie nie tylko obrońców prywatności, ale i niczego się niespodziewającego ojca pewnej licealistki z Minnesoty, który ni stąd, ni zowąd zaczął dostawać kupony zniżkowe na ubrania dla niemowląt. Podobny przypadek przerabiałam na własnej skórze. Po braku reakcji na maile zachęcające mnie do zakupu pieluch, ubranek i kaszek, otrzymałam reklamę… kliniki leczenia niepłodności.

Zatem do weryfikowania informacji o nas nie potrzeba zatrudniania sztabu agentów. Podobnie łatwo jest z ustaleniem, z kim się kontaktujemy i gdzie najczęściej przebywamy. Nie trzeba stawiać wywiadowców na każdym rogu. Wszystko sami podajemy na tacy i rozdajemy na prawo i lewo.

Kinga Ochnio